Nie
wiem, naprawdę nie wiem co wpadło mi do tego pustego łba, że uratowałem tę
szlamę. Nie, wcale jej nie lubię. Nic dla mnie nie znaczy. Nienawidzę jej. Więc
jaki był powód tego wyskoku? Może było mi jej żal? Miałem dość słuchania jej
ciągłych wrzasków? NIE WIEM, ALE MALFOY, JESTEŚ IDIOTĄ.
Ale
od początku…
Mamy dzisiaj 2 maja 1998,
czyli minął dokładnie rok, odkąd zakończyła się Wielka Bitwa o Hogwart. A może
wtedy się zaczęła? Kto by spamiętał te wszystkie daty… Gdybym miał takie
zdolności, to moja sypialnia obklejona by była barwami Ravenclawu. Nie
potrzebuję tego pamiętać. Nie za bardzo nawet chcę wspominać o tamtej krwawej
jatce. Bo właśnie tylko tak można nazwać tamto zdarzenie. Nigdy nie pozwolą mi
na wymazanie ze wspomnień okrutnego widoku, który się przed nami rozgrywał. To
właśnie tam zginął Zabini. To właśnie tam, przed moimi nogami padały trupy
niegdyś znanych mi osób. Wciąż nie mogę wyrzucić sprzed swoich oczu ich
zimnego, pustego i martwego spojrzenia. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak
bardzo takie wydarzenie potrafi wpłynąć na psychikę człowieka. Od tamtej chwili
wiedziałem, że nigdy nie będę taki sam. Moje życie się zmieniło prawdopodobnie
bezpowrotnie.
Ale
do rzeczy.
Bitwę tę wygrał Czarny Pan i
jego zwolennicy. Nie było szczęśliwego zakończenia, gdzie nagle wpadał bohater
i zabił wszystkich swoich wrogów. Nie uratował nikogo, kto zasługiwał na
ratunek. Zginęło wielu niewinnych ludzi. Nie były to jednak czyste, szybkie śmierci.
Mało kto miał szczęście na zwykłe zaklęcie uśmiercające. Ludzie Czarnego Pana
byli okrutni i bezwzględni. Zabijali z zimną krwią i uśmiechem na ustach. Im
bardziej wymyślne i widowiskowe zabójstwo, tym wyższa i ważniejsza pozycja w
szeregach Lorda Voldemorta. Nie pobłażali, nie zastanawiali się, ani nie słuchali
błagań swoich ofiar. Byli doskonale wyszkolonymi maszynami do zabijania.
Nie czuję się winny lub
współczujący temu wszystkiemu. Każdy z tych głupców, którzy zginęli po prostu
pokładał nadzieję w jednej osobie. Powinni wierzyć tylko i wyłącznie w siebie,
bo tak naprawdę tylko samemu sobie możemy powierzać własne życie. Sami sobie
byli winni i tego się trzymam. Nie mam zamiaru się obwiniać, że ja również
brałem udział w ogólnym ataku. Że również przyczyniłem się do zamknięcia
kilkunastu par oczu, że zatrzymałem ludzkie serca, rozbiłem rodziny...
Nie! Sami byli sobie winni,
tak. Mam zamiar to powtarzać jak modlitwę, nie pozwolę, abym w to kiedykolwiek
zwątpił.
Byli
ślepo zapatrzeni w swojego Wybrańca, człowieka, który podobno miał wygrać ze
śmiercią, a było dokładnie tak, jak się spodziewałem. Nie potrafił im pomóc.
Nie był idealny ani wspaniały. Nie dysponował większą mocą od naszego Pana. Był
słaby, nic nie warty. Nie warty tego, że tylu ludzi oddało za niego życie, a on
nie zrobił nic.
Potter i jego wierna banda
zaginęli bez słowa już przed bitwą i nie było po nich żadnego śladu. Nie
zjawili się wspaniałomyślnie w samym środku. Uciekli. Stchórzyli. Najwidoczniej
woleli ratować siebie. Mądrze. Teraz światem, a raczej Londynem rządzą
śmierciożercy, a w ich gronie jestem ja. Draco Malfoy. Szlachetnie urodzony
arystokrata, ustawiony wysoko w szeregach
Tego-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać. Znany ze swojej wierności od długich
lat. Mam wraz z rodziną ten zaszczyt, że to właśnie naszą rezydencję obejmuje swoją
obecnością Czarny Pan. Niewiele rodzin może szczycić się tak bliską przyjaźnią
z ukochanym Lordem.
To właśnie w naszym domu
codzienną rutyną są egzekucje odbywające się na mugolach, szlamach i wszelakich
odmieńcach. Słychać ich rozdzierające ciszę krzyki, rozchodzące się echem po
pustych i ogromnych korytarzach Dworu Malfoyów. Krzyki bólu, błagania,
rozpaczy… Krzyki konania, świadomości, że śmierć już blisko… W powietrzu unosił
się również mdlący odór krwi i śmierci. Tak wiele osób zginęło już w murach
tego domu…
Codziennie obserwuję jak
ciotka Bellatriks przykłada nóż do poszczególnych części ciała więźniów. Jak
wykonuje różdżką skomplikowane ruchy, a z jej końca wylatują specjalne czarno
magiczne zaklęcia, powodujące nienaturalne rozciągnięcie kończyn, wszelakie
zaklęcia przypalające lub czasem obdzierające skórę. Ciotka jest kobietą
uwielbiającą tortury, więc czasami współczuję jej ofiarom. To ona wymyśla
najbardziej skomplikowane zabójstwa. Nie robi tego z przymusu. Muzyką dla jej
uszu jest krzyk cierpienia, najpiękniejszym widokiem- łzy bólu.
Wszystko po to, aby nasz Pan
był zadowolony. Źle wykonane zadanie nagradza klątwą Cruciatus lub okrutniejszą
formą tortur. Każdy z nas chce tego uniknąć, zadając ból innym. Czasami jednak
to nie jest dla Pana zadowalające i musi odreagować na nas. Mam wrażenie, że
cieszy go sprawianie cierpienia swoim poddanym. Karmi się strachem i władzą.
Jest najpotężniejszy i tylko najpotężniejsi mogą go otaczać. Wiecznie walczymy
nawet sami ze sobą. Nie pozwala na towarzystwo słabszych, bezustannie nas
sprawdzając i odpowiednio weryfikując, próbując nas złamać.
Wiem coś na ten temat, gdyż
od czasu do czasu dostaję propozycje (a jakże, nie do odrzucenia!)
odpowiedniego „zajęcia się” więźniem. Zazwyczaj wtedy staję przed osobą, która
okazuje się być kimś, kogo znam ze szkoły. Wiem jednak, że cały czas sprawdzana
jest moja psychika, oddanie i siła. W tej chwili nie ma miejsca na słabość.
Muszę patrzeć w oczy znajomego z zimną determinacją i nienawiścią, nie
zwracając uwagi na niemą prośbę o ratunek. Ale nie mogę im pomóc. Zaciskam
mocniej rękę na różdżce i wypowiadam śmiercionośne zaklęcie, ciągle spoglądając
w ich oczy. Czarny Pan powtarza mi, że jestem wiecznym estetą, ale nie mam
zamiaru wykazywać większej brutalności, gdy nie muszę.
Mimo wszystko zadziwię Was,
ale nienawidzę tego wszystkiego. Brzydzą mnie błagania o litość, płacz, krzyki
i poturbowane ciała. Nienawidzę krwi, która tak często okala moje dłonie. Po
nocach mam koszmary, widzę krzyczące z bólu dzieci, a także znajome twarze,
lecz nie jestem taki głupi, by odmówić wykonania rozkazu. To wiązałoby się ze
śmiercią, a ja za bardzo cenię swoje życie. Śmieszni i żałośni Gryfoni od razu
by odmówili, rzucili się na pomoc, ale my Ślizgoni nie jesteśmy tacy naiwni i
heroiczni. Wiemy, że trzeba uważać na to co się mówi i robi. Możecie nazwać nas
tchórzami, ale my po prostu wiemy, że powinno się uważać, aby ochronić przede
wszystkim własną skórę. Czasami musimy przyjąć postawę, którą się od nas
oczekuje. Nawet jeżeli teraz mam być bezwzględnym mordercą. Będę nim, a ocalę
siebie.
Dni mijały, a sytuacja dalej
była taka sama, tylko ja stawałem się z każdą chwilą coraz odporniejszy na
ludzkie cierpienie. Powoli nie reagowałem nawet najmniejszym drgnięciem, gdy
ktoś rzucał się do moich stóp prosząc o łaskę. Opanowałem nawet to, że moja
twarz nie wskazywała żadnego grymasu niezadowolenia. Nie wiedziałem, że
przyjdzie czas kiedy to się zmieni…
***
Pewnego środowego
popołudnia, gdy w końcu miałem chwilę wytchnienia i mogłem odpocząć od tego
wszystkiego, usłyszałem głos matki zza drzwi sypialni. Grymas frustracji spłynął
natychmiastowo na moją twarz, bo wiedziałem, że nie przyszła bez powodu. Nigdy
tego nie robiła odkąd to wszystko zaczęło mieć miejsce. W tym świecie nawet
matczyna miłość nie miała racji bytu.
-Draco, możesz zejść do
salonu?
-Co się znowu stało? -nie
interesowało mnie to, że na nią warczę. Odkąd Czarny Pan z nami mieszkał, nawet
ja byłem wyżej postawiony od niej. -Znowu przywieźli jakieś szlamy? Wiesz, że
ich nienawidzę, niech dzisiaj ktoś inny się nimi zajmie. Dajcie mi święty
spokój, dobra?
-Musisz nam pomóc kogoś
zidentyfikować. –upierała się matka. –Szybko, Draco. To bardzo ważne. Czarny
Pan nie będzie czekał.
Zwlokłem się z łóżka i
niechętnie, ciężkim krokiem ruszyłem za rodzicielką do największego
pomieszczenia w rezydencji. To prawda. Czarny Pan nigdy nie czekał. Nie
chciałem, aby na samym wejściu poleciał w moją stronę strumień czerwonego
zaklęcia. Wzdrygnąłem się na samą myśl o bólu przeszywającym każdy kawałek
mojego ciała.
-Draco! –zawołał syczącym
głosem na mój widok Lord Voldemort. Na sam jego dźwięk przeszły mnie
nieprzyjemne ciarki po całym ciele. Ten mężczyzna budził we mnie okropny strach
i szacunek. Dzisiaj wyglądał na wyjątkowo zadowolonego i podnieconego, bo nie
widziałem go takiego, odkąd przejął władzę w magicznym świecie. –Mam coś dla
ciebie! Czy może poznajesz te kreatury?
Spojrzałem z nikłym
zaciekawieniem na klęczących na podłodze ludzi. Moje oczy gwałtownie się
rozszerzyły ze zdziwienia, przerażenia, a także innej gamy emocji na widok
najbardziej znienawidzonej trójki Gryfonów z czasów Hogwartu. O tak, bardzo
dobrze ich znałem. Mógłbym nawet powiedzieć, że aż za dobrze.
-Potter… –zdążyłem tylko
wyszeptać.
Tak, to właśnie w tym
momencie coś we mnie pękło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz