poniedziałek, 2 stycznia 2017

Prolog

Nie wiem, naprawdę nie wiem co wpadło mi do tego pustego łba, że uratowałem tę szlamę. Nie, wcale jej nie lubię. Nic dla mnie nie znaczy. Nienawidzę jej. Więc jaki był powód tego wyskoku? Może było mi jej żal? Miałem dość słuchania jej ciągłych wrzasków? NIE WIEM, ALE MALFOY, JESTEŚ IDIOTĄ.
Ale od początku…
Mamy dzisiaj 2 maja 1998, czyli minął dokładnie rok, odkąd zakończyła się Wielka Bitwa o Hogwart. A może wtedy się zaczęła? Kto by spamiętał te wszystkie daty… Gdybym miał takie zdolności, to moja sypialnia obklejona by była barwami Ravenclawu. Nie potrzebuję tego pamiętać. Nie za bardzo nawet chcę wspominać o tamtej krwawej jatce. Bo właśnie tylko tak można nazwać tamto zdarzenie. Nigdy nie pozwolą mi na wymazanie ze wspomnień okrutnego widoku, który się przed nami rozgrywał. To właśnie tam zginął Zabini. To właśnie tam, przed moimi nogami padały trupy niegdyś znanych mi osób. Wciąż nie mogę wyrzucić sprzed swoich oczu ich zimnego, pustego i martwego spojrzenia. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo takie wydarzenie potrafi wpłynąć na psychikę człowieka. Od tamtej chwili wiedziałem, że nigdy nie będę taki sam. Moje życie się zmieniło prawdopodobnie bezpowrotnie.
Ale do rzeczy.
Bitwę tę wygrał Czarny Pan i jego zwolennicy. Nie było szczęśliwego zakończenia, gdzie nagle wpadał bohater i zabił wszystkich swoich wrogów. Nie uratował nikogo, kto zasługiwał na ratunek. Zginęło wielu niewinnych ludzi. Nie były to jednak czyste, szybkie śmierci. Mało kto miał szczęście na zwykłe zaklęcie uśmiercające. Ludzie Czarnego Pana byli okrutni i bezwzględni. Zabijali z zimną krwią i uśmiechem na ustach. Im bardziej wymyślne i widowiskowe zabójstwo, tym wyższa i ważniejsza pozycja w szeregach Lorda Voldemorta. Nie pobłażali, nie zastanawiali się, ani nie słuchali błagań swoich ofiar. Byli doskonale wyszkolonymi maszynami do zabijania.
Nie czuję się winny lub współczujący temu wszystkiemu. Każdy z tych głupców, którzy zginęli po prostu pokładał nadzieję w jednej osobie. Powinni wierzyć tylko i wyłącznie w siebie, bo tak naprawdę tylko samemu sobie możemy powierzać własne życie. Sami sobie byli winni i tego się trzymam. Nie mam zamiaru się obwiniać, że ja również brałem udział w ogólnym ataku. Że również przyczyniłem się do zamknięcia kilkunastu par oczu, że zatrzymałem ludzkie serca, rozbiłem rodziny...
Nie! Sami byli sobie winni, tak. Mam zamiar to powtarzać jak modlitwę, nie pozwolę, abym w to kiedykolwiek zwątpił.
Byli ślepo zapatrzeni w swojego Wybrańca, człowieka, który podobno miał wygrać ze śmiercią, a było dokładnie tak, jak się spodziewałem. Nie potrafił im pomóc. Nie był idealny ani wspaniały. Nie dysponował większą mocą od naszego Pana. Był słaby, nic nie warty. Nie warty tego, że tylu ludzi oddało za niego życie, a on nie zrobił nic.
Potter i jego wierna banda zaginęli bez słowa już przed bitwą i nie było po nich żadnego śladu. Nie zjawili się wspaniałomyślnie w samym środku. Uciekli. Stchórzyli. Najwidoczniej woleli ratować siebie. Mądrze. Teraz światem, a raczej Londynem rządzą śmierciożercy, a w ich gronie jestem ja. Draco Malfoy. Szlachetnie urodzony arystokrata, ustawiony wysoko w szeregach Tego-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać. Znany ze swojej wierności od długich lat. Mam wraz z rodziną ten zaszczyt, że to właśnie naszą rezydencję obejmuje swoją obecnością Czarny Pan. Niewiele rodzin może szczycić się tak bliską przyjaźnią z ukochanym Lordem.
To właśnie w naszym domu codzienną rutyną są egzekucje odbywające się na mugolach, szlamach i wszelakich odmieńcach. Słychać ich rozdzierające ciszę krzyki, rozchodzące się echem po pustych i ogromnych korytarzach Dworu Malfoyów. Krzyki bólu, błagania, rozpaczy… Krzyki konania, świadomości, że śmierć już blisko… W powietrzu unosił się również mdlący odór krwi i śmierci. Tak wiele osób zginęło już w murach tego domu…
Codziennie obserwuję jak ciotka Bellatriks przykłada nóż do poszczególnych części ciała więźniów. Jak wykonuje różdżką skomplikowane ruchy, a z jej końca wylatują specjalne czarno magiczne zaklęcia, powodujące nienaturalne rozciągnięcie kończyn, wszelakie zaklęcia przypalające lub czasem obdzierające skórę. Ciotka jest kobietą uwielbiającą tortury, więc czasami współczuję jej ofiarom. To ona wymyśla najbardziej skomplikowane zabójstwa. Nie robi tego z przymusu. Muzyką dla jej uszu jest krzyk cierpienia, najpiękniejszym widokiem- łzy bólu.
Wszystko po to, aby nasz Pan był zadowolony. Źle wykonane zadanie nagradza klątwą Cruciatus lub okrutniejszą formą tortur. Każdy z nas chce tego uniknąć, zadając ból innym. Czasami jednak to nie jest dla Pana zadowalające i musi odreagować na nas. Mam wrażenie, że cieszy go sprawianie cierpienia swoim poddanym. Karmi się strachem i władzą. Jest najpotężniejszy i tylko najpotężniejsi mogą go otaczać. Wiecznie walczymy nawet sami ze sobą. Nie pozwala na towarzystwo słabszych, bezustannie nas sprawdzając i odpowiednio weryfikując, próbując nas złamać.
Wiem coś na ten temat, gdyż od czasu do czasu dostaję propozycje (a jakże, nie do odrzucenia!) odpowiedniego „zajęcia się” więźniem. Zazwyczaj wtedy staję przed osobą, która okazuje się być kimś, kogo znam ze szkoły. Wiem jednak, że cały czas sprawdzana jest moja psychika, oddanie i siła. W tej chwili nie ma miejsca na słabość. Muszę patrzeć w oczy znajomego z zimną determinacją i nienawiścią, nie zwracając uwagi na niemą prośbę o ratunek. Ale nie mogę im pomóc. Zaciskam mocniej rękę na różdżce i wypowiadam śmiercionośne zaklęcie, ciągle spoglądając w ich oczy. Czarny Pan powtarza mi, że jestem wiecznym estetą, ale nie mam zamiaru wykazywać większej brutalności, gdy nie muszę.
Mimo wszystko zadziwię Was, ale nienawidzę tego wszystkiego. Brzydzą mnie błagania o litość, płacz, krzyki i poturbowane ciała. Nienawidzę krwi, która tak często okala moje dłonie. Po nocach mam koszmary, widzę krzyczące z bólu dzieci, a także znajome twarze, lecz nie jestem taki głupi, by odmówić wykonania rozkazu. To wiązałoby się ze śmiercią, a ja za bardzo cenię swoje życie. Śmieszni i żałośni Gryfoni od razu by odmówili, rzucili się na pomoc, ale my Ślizgoni nie jesteśmy tacy naiwni i heroiczni. Wiemy, że trzeba uważać na to co się mówi i robi. Możecie nazwać nas tchórzami, ale my po prostu wiemy, że powinno się uważać, aby ochronić przede wszystkim własną skórę. Czasami musimy przyjąć postawę, którą się od nas oczekuje. Nawet jeżeli teraz mam być bezwzględnym mordercą. Będę nim, a ocalę siebie.
Dni mijały, a sytuacja dalej była taka sama, tylko ja stawałem się z każdą chwilą coraz odporniejszy na ludzkie cierpienie. Powoli nie reagowałem nawet najmniejszym drgnięciem, gdy ktoś rzucał się do moich stóp prosząc o łaskę. Opanowałem nawet to, że moja twarz nie wskazywała żadnego grymasu niezadowolenia. Nie wiedziałem, że przyjdzie czas kiedy to się zmieni…

***

Pewnego środowego popołudnia, gdy w końcu miałem chwilę wytchnienia i mogłem odpocząć od tego wszystkiego, usłyszałem głos matki zza drzwi sypialni. Grymas frustracji spłynął natychmiastowo na moją twarz, bo wiedziałem, że nie przyszła bez powodu. Nigdy tego nie robiła odkąd to wszystko zaczęło mieć miejsce. W tym świecie nawet matczyna miłość nie miała racji bytu.
-Draco, możesz zejść do salonu?
-Co się znowu stało? -nie interesowało mnie to, że na nią warczę. Odkąd Czarny Pan z nami mieszkał, nawet ja byłem wyżej postawiony od niej. -Znowu przywieźli jakieś szlamy? Wiesz, że ich nienawidzę, niech dzisiaj ktoś inny się nimi zajmie. Dajcie mi święty spokój, dobra?
-Musisz nam pomóc kogoś zidentyfikować. –upierała się matka. –Szybko, Draco. To bardzo ważne. Czarny Pan nie będzie czekał.
Zwlokłem się z łóżka i niechętnie, ciężkim krokiem ruszyłem za rodzicielką do największego pomieszczenia w rezydencji. To prawda. Czarny Pan nigdy nie czekał. Nie chciałem, aby na samym wejściu poleciał w moją stronę strumień czerwonego zaklęcia. Wzdrygnąłem się na samą myśl o bólu przeszywającym każdy kawałek mojego ciała.
-Draco! –zawołał syczącym głosem na mój widok Lord Voldemort. Na sam jego dźwięk przeszły mnie nieprzyjemne ciarki po całym ciele. Ten mężczyzna budził we mnie okropny strach i szacunek. Dzisiaj wyglądał na wyjątkowo zadowolonego i podnieconego, bo nie widziałem go takiego, odkąd przejął władzę w magicznym świecie. –Mam coś dla ciebie! Czy może poznajesz te kreatury?
Spojrzałem z nikłym zaciekawieniem na klęczących na podłodze ludzi. Moje oczy gwałtownie się rozszerzyły ze zdziwienia, przerażenia, a także innej gamy emocji na widok najbardziej znienawidzonej trójki Gryfonów z czasów Hogwartu. O tak, bardzo dobrze ich znałem. Mógłbym nawet powiedzieć, że aż za dobrze.
-Potter… –zdążyłem tylko wyszeptać.
Tak, to właśnie w tym momencie coś we mnie pękło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz