poniedziałek, 9 stycznia 2017

Rozdział 1

Tak, zgadza się. Wygląda na to, że przede mną klęczał nikt inny, jak „święta trójca Hogwartu”. Harry Potter –Wybraniec, Złoty Chłopiec, Chłopiec Który Przeżył i nie wiem jakie jeszcze szlachetnie tytuły on tam posiada; Weasley –cholerny zdrajca krwi, tego to nie trzeba przedstawiać dłużej, bo takiego śmiecia to nawet nie warto, oraz szlama Granger. Czyli najgorsza ze wszystkich szlam. Moim zdaniem, to właśnie ona posiadała najbardziej brudną krew i wkurzający, przemądrzały charakter. Teraz całą trójką sterczeli w żałosnym wręcz stanie, przed moimi nogami. Nieuchwytni i zawsze udający się uniknąć najgorszego. Nawet nie zdawali sobie sprawy, ile satysfakcji przynosił mi ich obrzydliwy widok w tym miejscu. Pierwszy raz to nie oni górowali. W końcu to ja byłem ponad nimi i muszę przyznać, że czuję się z tym niebywale dobrze.
-Draco! –usłyszałem ponownie podniecony głos Czarnego Pana. Wiedziałem, że on również czuje satysfakcję. Od miesięcy próbował odnaleźć swojego wroga, aż wreszcie on sam się pojawił w progu jego drzwi. W tej chwili tylko ode mnie zależało, co się z nimi stanie. Miałem władzę i zamierzałem to wykorzystać. -Czy to Potter? To on, prawda?!
Krótkie spojrzenie na tą trójkę i chwila zawahania wystarczyła. Za moje następne słowa, miałem przeklinać siebie wiekami.
-Ja… nie wiem.
Dlaczego to powiedziałem?! Słowa wypłynęły z moich ust zanim zdążyłem je powstrzymać i się porządnie zastanowić. Przecież dobrze wiem, kim oni są. Znienawidzone spojrzenie Weasleya, które gdyby mogło, to przeszyło by mnie teraz śmiercionośnymi sztyletami; brzydzące się moim widokiem ślepia Pottera i błagalne, brązowe oczy Granger, całe we łzach. Znałem wszystkie trzy pary oczu. Widziałem je tak często w szkole. W końcu nienawidziliśmy się od pierwszej klasy, miałem bardzo dużo okazji, aby wpatrywać się w nie z równie ogromną nienawiścią. Dlatego teraz byłem pewien, kto przede mną klęczy.
-Jak to „nie wiesz”?! –zaczęła wrzeszczeć ciotka Bellatriks i potrząsnęła moim ramieniem, boleśnie wbijając w nie swoje pazury, przez co nieznacznie się skrzywiłem. Potrafiła być naprawdę irytująca, ale nie śmiałem warknąć w jej stronę. W końcu była ulubienicą Czarnego Pana. –Przed chwilą mówiłeś…
-Wiem, co mówiłem. –przerwałem jej ze złością, wyszarpując się z jej uścisku. –Ale teraz nie jestem pewien. Co im się stało?
Zobaczyłem zaskoczenie i niedowierzanie w oczach Pottera. Dobrze wie, że mam go w garści. Jeden fałszywy ruch, wykrzyczane słowo, a w każdej chwili mogę powiedzieć kim są ,bez zbędnych ceregieli. Teraz graliśmy na czas, choć tak naprawdę nie wiem po co. Przecież prędzej czy później wszyscy i tak się dowiedzą, że to oni. Ich twarze w tej chwili były nienaturalnie opuchnięte, całe w bąblach i ledwo rozpoznawalne. Ktoś, kto nie znał ich osoby bardzo dobrze jak ja, mógłby mieć problem z identyfikacją. Jednak dla mnie to nie był problem. Kogo jak kogo, ale ich rozpoznałbym wszędzie.
-Zapewne jakieś paskudne zaklęcie. To pewnie wina tej szlamy. Mała szmata próbowała okłamać szmalcowników, że jest czarownicą półkrwi! Takie śmieci jak ona, nie powinny trzymać nawet różdżki w ręce! No dalej, dziecinko! Powiedz nam grzecznie, to ty jesteś Granger, prawda?! Dziwka Pottera!
Ciotka Bella już szła w jej kierunku z obłąkanym uśmiechem, widziałem w jej oczach błysk morderczego pożądania, kiedy sięgała ręką w kierunku głowy Granger, ale głos Czarnego Pana zatrzymał ją w ułamku sekundy.
-Wystarczy, Bellatriks. Trochę szacunku dla naszych gości.
Jak oparzona odskoczyła od dziewczyny i upadła na kolana przed stopami Lorda Voldemorta, patrząc na niego błagalnie i z uwielbieniem. Obrzydził mnie ten widok, ale nawet się nie skrzywiłem. Zawsze zachowywała się jak wierny piesek, który tylko czeka, aby pogłaskać go po głowie. Skupiłem się za to na wpatrywaniu w naszego Pana z zaciekawieniem. Nie bez powodu kazał jej przestać. Co nim kierowało?
-Mam się nimi zająć, Panie? –usłyszałem cichy głos zza naszych pleców. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że przy kominku stoi Greyback i wpatruje się wygłodniałym wzrokiem w naszych gości. Po plecach przeszedł mnie dreszcz. Nienawidziłem go. Nie był śmierciożercą, a cały czas przebywał w moim domu blisko Czarnego Pana. Wiedziałem, że nasz Pan mu ufa. Fenrir jest przywódcą wilkołaków. Okrutny, brutalny i lubuje się w krwawej przemocy. Jego ulubionym zajęciem jest rozszarpywanie w bestialski sposób gardeł, a także innych części ciała. Szczególnie dzieci i niemowląt. Tak, ten potwór uwielbia delikatne ciałka niemowlaków. Nie raz miałem okazję to zobaczyć na własne oczy. Nie był to najprzyjemniejszy widok. Do teraz mam odruchy wymiotne na samo wspomnienie. Wbijał ostro zakończone pazury w najdelikatniejszy punkt, a następnie szarpał lekko w górę, rozrywając skórę i szczerząc się radośnie, gdy płacz powoli ustawał, a oddech zamierał. Po spotkaniu drobnego ciałka z jego szponami, na podłodze pokoju egzekucyjnego walały się różne wnętrzności, które później ze smakiem zjadał. Tak, to zawsze jemu jest przypisywana ta okrutna robota, bo Czarnego Pana bawiły takie widoki, a on bardzo uwielbiał mieć rozrywkę tego pokroju.
-Dziękuję Greyback, ale nie dziś. Spokojnie, do jutra czar zejdzie, a wtedy się przekonamy kim są nasi goście. Draco, odprowadzisz ich do celi?
Szkarłat jego oczu zwrócił się w moją stronę, a ja mimowolnie się wzdrygnąłem. Przytaknąłem nerwowo głową i pokłoniłem się lekko w geście szacunku. Mimo iż nie miałem ochoty, to nie miałem wyjścia. Trochę przerażony (znam talent do ucieczki Pottera) wyciągnąłem różdżkę przed siebie i wycelowałem we więźniów.
-Wstawać, śmiecie. Idziemy do nowego domu.
Nie ruszyli się, tylko spojrzeli na mnie z nienawiścią. Nieco mnie to zirytowało, bo widziałem triumfalny i rozbawiony wzrok Czarnego Pana oraz tego szczeniaka, Greybacka. Nie mogłem sobie pozwolić na takie nieposłuszeństwo wobec mojej osoby, a także poniżenie.
-Chyba cię nie słuchają, Draco. –powiedział cicho Czarny Pan i spojrzał na mnie z wyższością. –Zaraz na to zaradzimy. Crucio!
Czerwony promień poleciał z ogromną prędkością w stronę Granger, która zawyła z bólu i zaczęła się skręcać po podłodze w konwulsjach. Automatycznie z jej oczu pociekły łzy, a z gardła wciąż wydawał się głośny krzyk, który aż zmroził moje ciało. Lord Voldemort roześmiał się tylko głośno. To był tak niespodziewany atak, że nikt z nas nawet nie zarejestrował ruchu ręki Czarnego Pana. Byłem pełen podziwu dla jego magicznych zdolności. Jednym leniwym ruchem nadgarstka potrafił zniszczyć ludzkie istnienie.
Potter i Weasley byli blisko tego, aby wykrzyknąć jej imię, ale najwidoczniej powstrzymali się od tego i tylko złapali ją w ramiona cali przerażeni. No cóż, nie musieliby tego robić, gdyby od razu wstali jak ich grzecznie prosiłem.
-Nie słyszeliście Dracona? Prosił was, abyście grzecznie wstali i poszli z nim do nowego domu. Wasze matki nie nauczyły was zasad grzeczności? –przerwał zaklęcie i obserwował z satysfakcją jak całą trójką dźwigają się ciężko z podłogi, podtrzymując po środku roztrzęsioną Granger. Nie chciałbym być na jej miejscu. Znam ból, który towarzyszy rzuconemu przez Czarnego Pana zaklęciu Cruciatusa.
-Ruszać się! Szybciej!
Szarpnąłem za ramię stojącego najbliżej Weasleya i popchnąłem go w kierunku wyjścia. Wycelowałem w nich różdżką nie spuszczając z nich czujnego spojrzenia. Mimo iż tylko ja miałem różdżkę, to wolałem być ostrożny. Może byli głupi, ale za to czasami zbyt nadpobudliwi. Na wszelki wypadek też wyczarowałem na ich nadgarstkach mocne więzy.
-No, no, no. –rzekłem drwiąco, gdy schodziliśmy już sami, stromymi schodami w kierunku lochów. Teraz swobodnie mogłem się do nich zwracać, jak pragnąłem od samego początku. –Złapani po roku czasu. Nie myślałem, że doczekam się tego dnia. Cóż to się stało, że święta trójca zaszczyciła nas swoją obecnością? Myślałem, że już dawno jesteście martwi.
-Twoje niedoczekanie, zapluty śmierciożerco. –wycedził Weasley. –To ja się dziwię, że Voldemort trzyma taką tchórzliwą szumowinę jak ty w swoich szeregach. Do czego mu jesteś potrzebny? Gotujesz czy może sprzątasz?
Tego było za wiele. Nie pozwolę obrażać się komuś takiemu jak ten brudas, który ciągle się tarza w szlamie. Gwałtownie złapałem go za włosy i w iście drakoński sposób wbiłem mu końcówkę różdżki w szyję. Z tryumfem usłyszałem zbolały syk z jego gardła i przestraszony pisk Granger.
-Jeszcze jedno słowo, a szepnę Czarnemu Panu kim jesteście. Poproszę jednak, abym to właśnie ja mógł w brutalny sposób cię wykończyć, Weasley. Będę z radością obserwował jak tarzasz się przed moimi nogami i liżesz je, abym oszczędził ci tego cierpienia. A ja wtedy zasadzę ci kopa prosto w twoją mordę abyś mnie niczym nie zaraził.
-To dlaczego nas nie wydałeś, skoro wiedziałeś, że to my? Przecież miałeś do tego okazję. –wysapał pomimo bólu Rudzielec. Nie zdjąłem jednak różdżki z jego szyi, a wręcz przeciwnie. Okręciłem nią w palcach obserwując jak Weasley zaciska zęby. To był przecudowny widok.
-A z tego powodu, Weasley, że żadna przyjemność widzieć cię martwym z opuchniętą gębą. Jutro będę miał większą uciechę, widząc cię całego, po całej nocy czekania na śmierć. Będę patrzył z ogromną przyjemnością jak znikasz z tego świata. I tak nic do niego nie wniosłeś prócz całego śmietnika wokół siebie i swojej rodzinki. –roześmiałem się głośno. Tak, jego śmierć była naprawdę pięknym marzeniem.
Wprowadziłem ich do ciasnej celi, popychając bezlitośnie i zabezpieczyłem całe pomieszczenie zaklęciami. Nie mogłem pozwolić, aby wymyślili sposób na ucieczkę. Czarny Pan zamordowałby mnie na miejscu. Zanim wyszedłem, posłałem im jeszcze pełne obrzydzenia i niechęci spojrzenie i pozostawiłem w całkowitej ciemności. Nie byłem na tyle dobry, aby pozostawić choć mały promyczek światła. Wspinając się już po schodach usłyszałem cichy szloch. Momentalnie zatrzymałem się w pół kroku. To na pewno była Granger. Coś jakby drgnęło niespokojnie w moim sercu, ale szybko to uspokoiłem, prychając z irytacją. Nie ona pierwsza ryczała w tych lochach i nie ostatnia.
Wróciwszy do swojego pokoju miałem mieszane uczucia. Dopiero teraz, gdy znalazłem się w jedynym w miarę bezpiecznym miejscu, poczułem, jak wszystkie emocje ze mnie spływają. Nie to żebym się nie cieszył ze złapania tych głąbów. Złoty Chłopiec powinien w końcu zasłużyć na karę. To w końcu moi wrogowie od bardzo długiego czasu, ale… No właśnie jest jakieś „ale”. Przy każdym znajomym z Hogwartu czułem to dziwne, nieprzyjemne uczucie. Nawet przy nich. Czy to był… żal? Może miałem gdzieś w głębi siebie nadzieję, że Potter w końcu ruszy dupę i to wszystko zakończy? Teraz już wiem, że nie byłby w stanie. Nikt nie jest potężniejszy od Czarnego Pana. Nawet sławetny Dumbledore poległ. To nigdy nie miało się skończyć.

***

Z samego rana zszedłem niewyspany do mniejszego salonu mojej rezydencji. Dlaczego niewyspany? Jakoś obecność w tym domu trójki Gryfonów mnie niepokoiła. Cały czas obawiałem się tego, że uciekną albo nas zaatakują. Byli w końcu nieobliczalni, a wszystko mogłoby spaść na mnie. Usiadłem obok Notta i zabrałem się za jedzenie czegoś, co miało być śniadaniem. Mimo, że żyjemy w dosyć dobrych warunkach, to królewsko jada tylko Czarny Pan.
-Siema, stary. Słyszałem, że w lochach jest Potter. To naprawdę on?
Wzruszyłem ramionami i przewróciłem oczami. Theodor był bardzo ciekawski i… nieostrożny. Naiwny Nott tak naprawdę był zmuszony, aby służyć Czarnemu Panu, zresztą jak większość z nas, tyle, że pokazywał to bardziej otwarcie. Był moim kumplem i bałem się, że w końcu za tą śmiałość odbiorą mu życie. Zupełnie jak Zabiniemu.
-Prawdopodobnie. Dzisiaj się okaże.
-Myślisz, że no wiesz… uwolni się i… uratuje nas? Może moglibyśmy…
-Zamknij się, Nott. –syknąłem i rozejrzałem się wokoło. –Pojebało cię? Przestań pierdolić takie głupoty, bo w końcu cię zabiją. Źle ci tutaj? Dostajesz żreć, masz gdzie spać i jesteś bezpieczny. Nie siedzisz w zapchlonym lochu, ani nie odrywają ci nóg od dupy. Powinieneś być wdzięczny Czarnemu Panu.
-Ta, bezpieczny. Jeżeli nie zabiję, to oni zabiją mnie. Nie mów Draco, że ci to odpowiada. A może zrobiłeś się już taki bezduszny jak twoja walnięta ciotka?
-Po prostu dbam o swoje życie. Tobie też bym radził, bo jeżeli będę musiał cię chronić, to tego nie zrobię.
Nott otwierał usta, aby coś odpowiedzieć, ale do salonu wkroczył powiewając czarną peleryną Lord Voldemort. Na jego widok wszyscy gwałtownie wstali, kłaniając się nisko. Nasz mistrz spojrzał po swoich poplecznikach w zastanowieniu. Nie mogłem wyczytać czy ma dzisiaj dobry czy zły humor. Czasami wybiórczo wybierał sobie ofiarę, którą miał ochotę dla poprawy humoru torturować w przeróżny sposób. Ostatnio biedny Amycus stracił połowę zębów i trzy palce. Z każdej dłoni. Czarny Pan osobiście najpierw odrywał jego paznokcie, a potem zdzierał z palców skórę. Teraz szkarłatne spojrzenie mężczyzny było wlepione we mnie, a na ustach pojawił się szeroki uśmiech.
-Draco! Dobrze, że już jesteś! Przyprowadź za pół godziny do głównego salonu naszych gości. Porozmawiamy sobie dzisiaj z nimi.
-Tak jest, panie. –ukłoniłem się ponownie i usłyszałem ciche prychnięcie stojącego obok mnie Theodora. Dobrze wiem, co sobie myślał. Że jestem słaby i się boję. Może miał rację? Może faktycznie tak było?
Nie mam też pojęcia dlaczego to na mnie się uwzięli z tymi przeklętymi Gryfonami. Nie miałem ochoty z nimi przebywać, bo boję się, że znowu poczuję coś na podobieństwo współczucia. Nic z tym niestety nie zrobię. Rozkaz to rozkaz, a ja zawszę dostaję te najmniej przyjemne. Zszedłem zrezygnowany do lochów i otworzyłem z niechęcią kraty do celi. Widok, który przede mną się odgrywał całkowicie mnie obrzydził. Głośne prychnięcie wydarło się z mojego gardła zanim zdążyłem je powstrzymać. Mianowicie w kącie lochu siedzieli już z normalnymi twarzami owi Gryfoni. Całą trójką wtulali się mocno w siebie, a dokładniej w zapłakaną wciąż szlamę. Widać było, że miała podpuchnięte oczy, a jej blade wargi wciąż drgały na równi z ciałem, które wzdrygało się co chwilę w przypływie szlochu.
Nie to jednak spowodowało we mnie taką odrazę, choć osobiście bym jej kijem przez szmatę nie tknął. Chodziło mi o ich wygląd. Mizerni, brudni, pokaleczeni, a twarze opadłe, ledwo przypominające siebie sprzed roku. Mimo, że czar prawdopodobnie żądlący z nich zszedł, to nadal wyglądali daleko od normy. Tylko wyraz ich oczu –mimo, że zmęczony, to nie zmienił się.
-Wstawać. Mój Pan chce się z wami widzieć. –warknąłem, zwracając ich uwagę na siebie. Powoli zwrócili na mnie niechętny wzrok. Zauważyłem w nim ogromne obrzydzenie i agresję. Coś czułem, że od samego rana będzie z nimi zabawa. W końcu mowa tutaj o Potterze i jego ckliwym stadku.
-Nigdzie się nie wybieramy. –usłyszałem w odpowiedzi buntowniczy głos Weasleya. Westchnąłem cicho i przewróciłem oczami.  Przecież to było oczywiste, że będą z nimi problemy. A szczególnie z Weasleyem. Niby najgłupszy, najbiedniejszy i najmniej kumaty, a najbardziej pyskaty i rzucający się do silniejszych od siebie.
-Wybieracie, chyba, że chcesz abym was wyciągnął siłą. Tylko uważaj, komuś może stać się krzywda. –odpowiedziałem spokojnie i dla potwierdzenia swoich słów wyjąłem z kieszeni różdżkę.
-Spróbuj, tchórzu!
Weasley wstał impulsywnie z podłogi i spojrzał wyzywająco w moje oczy. Przez parę sekund mierzyliśmy się wściekłymi spojrzeniami. Żaden z nas nie miał zamiaru odpuścić. To była nasza prywatna walka.
Szlag. No cóż, nie mam wyboru. Nie pokażę przecież królowi smrodu, że w jakiś sposób się go boję.
Wycelowałem różdżką w znienawidzoną twarz Wieprzleja. Nie zawahałem się ani przez sekundę. Rozbłysło żółte światło, a rudzielec chwycił się z sykiem za rozcięty głęboko policzek z którego zaczęła wypływać strumieniami ciemna krew, mocząc mu koszulkę. Wiedziałem, że trochę przesadziłem, bo w ranie dostrzegłem kawałek mięsa. Jednak nienawiść do niego była tak ogromna, że nie zapanowałem nad sobą.
-Jeszcze ktoś ma jakieś „ale”?! –krzyknąłem lekko drgającym ze zdenerwowania głosem. Zazwyczaj jestem bardziej opanowany, a ktoś taki jak on mnie wyprowadził z równowagi w jednej chwili.
-Wcale mnie nie przekonałeś, Malfoy… -zaczął ponownie rudy prowokacyjnie i zacisnął z wściekłością pięści.
Wycelowałem w niego ponownie, a reszta mojej maski opanowania oderwała się od twarzy. Jeżeli będzie trzeba to doprowadzę pod oblicze Czarnego Pana krwawą plamę w postaci Weasleya, ale przyprowadzę.
-Wystarczy.
Wszyscy zaskoczonym spojrzeniem zwróciliśmy się w kierunku Granger. Miała głowę opuszczoną, patrząc uparcie w podłogę. Pięści zacisnęła tak mocno, że zbielały jej knykcie. Wciąż się trzęsła, ale nie słyszałem już szlochu. Po chwili wstała i podeszła do mnie spokojnym krokiem, mimo iż jej przyjaciele próbowali ją zatrzymać. Jej obecność tak blisko mnie była naprawdę przerażająca. Zaczęła mówić tak cicho, że musiałem wytężyć swój zmysł słuchu.
-Gratuluję, Malfoy. Pokazałeś, że masz władzę. W końcu w swoim żywiole, prawda? Nie. Nie odpowiadaj. –spojrzała w moje oczy z taką nienawiścią, że przeszły mnie po plecach dreszcze. –Nie chcę cię słuchać. Jeżeli z tobą pójdziemy, nie zaatakujesz ponownie?
Moje spojrzenie mogło wyrażać dezorientację. Odkąd pamiętam, w szkole ta dziewczyna była zawsze wyszczekana. Prowadziłem z nią wiele słownych wojen. Nigdy nie odpuściła i zacięcie próbowała pokazać, że jest silna. W jej oczach wtedy widziałem iskierki złości, pałające nienawiścią w stronę mojej osoby. Teraz nie widzę nic. Pustkę. Nie bała się mnie. Gardziła mną. Zostało w niej jednak na tyle odwagi, że nie wypatrzyłem się błagania czy jakiejkolwiek prośby w brązowych oczach. Była pewna siebie, pewna tego, że chce obronić to co dla niej najważniejsze. Przyjaciół. Czy ten rok nie złamał jej cholernej gryfońskiej naiwności i odwagi? Jak wiele potrzeba, aby zniszczyć jej wiarę i nadzieję we wszystko?
-Mądry ruch, szlamo. –warknąłem, gdy tylko otrząsnąłem się z szoku jaki we mnie wywołała. -Jeżeli żadne z was nie będzie robiło problemów, dotrzecie pod oblicze Czarnego Pana bezpieczni. Reszty nie mogę obiecać.
Moje usta wygięły się w porozumiewawczym, podłym uśmiechu. Mimo, że Granger spojrzała na mnie jak na robaka, to kiwnęła sztywno głową, przenosząc wzrok na każdego ze swoich towarzyszy jakby się z nimi kontaktowała bez słów. Po krótkiej chwili znowu zwróciła brązowe oczy na mnie.
-Prowadź, Malfoy.
-Nie rozkazuj mi głupia szlamo. –warknąłem, przepuszczając ich w drzwiach.
Przez całą drogę  przyglądałem im się podejrzliwym wzrokiem zza ich pleców. Coś mi nie pasowało. Za łatwo to wszystko poszło. Ani Potter ani Weasley nie spróbowali ucieczki, rzucenia się na mnie. Nawet nie próbowali mnie w jakikolwiek sposób obrazić. Żadnego bohaterskiego czynu godnego Harry’ego Pottera? To do nich nie pasowało, więc wolałem być czujny.
Po kilku minutach stanęliśmy przed wrotami do salonu. Kątem oka zauważyłem, jak Granger łapie swoich przyjaciół za ręce w pocieszającym geście. Prychnąłem cicho. Tym razem magia miłości i przyjaźni nie zadziała. Kiedyś ta trójka była tak odważna. Dzisiaj mierzą się ze śmiercią, trzymając się siebie kurczowo i drżąc ze strachu przed tym co ich czeka. Mimo wszystko trochę im współczułem. Wiedziałem, że Lord Voldemort nie potraktuje ich łagodnie. Nie ich. Kto by pomyślał, że kiedyś zobaczę śmierć złotej trójki na własne oczy.
-Powodzenia. Może jak go nie zdenerwujecie, to wasza śmierć nie będzie tak drastyczna.
Granger się wzdrygnęła, na co rudzielec objął ją pocieszająco ramieniem, a Potter mocniej ścisnął jej dłoń. Mi natomiast na usta wpłynął kpiący uśmiech.
-Zamknij mordę, Malfoy. Jeżeli mam umrzeć, to przynajmniej nie chcę cię ani widzieć, ani słyszeć. –sarknął w moją stronę Weasley, ale głos mu lekko zadrżał.
-Nie ma sprawy, królu Wieprzleju. Moja twarz będzie ostatnim co zobaczysz. A teraz koniec tego pierdolenia, wchodzić!
Tym razem już nie usłyszałem żadnego sprzeciwu czy nawet najdrobniejszego piśnięcia. Byli gotowi na spotkanie ze śmiercią we własnej osobie. Jeżeli na to można być kiedykolwiek gotowym. Pchnąłem mocno drzwi prowadzące do salonu i wepchnąłem więźniów do pomieszczenia, nie próbując być nawet delikatnym.
-Przyprowadziłem ich, Panie. –ukłoniłem się nisko, ale mimo wszystko starając nie się nie patrzeć w szkarłatne ślepia mistrza.
-Świetna robota, Draco. Cudowna. Usiądź sobie obok Yaxleya i podziwiaj. Dzisiaj mamy bardzo interesujących gości. –oczy Czarnego Pana przeniosły się na więźniów i zabłysły okrutnym blaskiem, a wargi wygięły się w zadowolonym uśmiechu. -Tak jak podejrzewaliśmy. Zaklęcie zeszło, a nasi goście okazali się być tym, kim sądziliśmy, że są. Cieszę się, Harry, że w końcu do mnie przyszedłeś. Tęskniłem za tobą.
Lord Voldemort wybuchnął głośnym śmiechem, który brzmiał przerażająco, jakby przejechać paznokciami po tablicy. Jego oczy płonęły wręcz z podniecenia i chęci mordu. Tak długo czekał na tę chwilę. Po całym salonie przemknął zgodny śmiech wszystkich śmierciożerców, którzy aż drgali z ekscytacji na to, co ma się wydarzyć.
-Gdzie się ukrywałeś przez ten cały czas? Dobrze wiedziałeś, że przede mną nie uciekniesz, Harry. Dlaczego kazałeś mi tak długo czekać? –kontynuował, gdy fala śmiechu ucichła.
Zauważyłem, że większość popleczników uśmiecha się pod nosem i cicho chichocze z zachwytu, ale Lord Voldemort trzymał rękę w górze, aby mu nie przeszkadzali.
-Odebrało ci mowę, Potter? –warknął, gdy Wybraniec nie odpowiedział na zadane pytanie, tylko wpatrywał się w swojego przeciwnika z nienawiścią.
-Szukałem sposobu żeby cię zniszczyć, Riddle. Jesteś już jedną nogą w grobie. –wysyczał w końcu, a ja spojrzałem na niego z mieszaniną podziwu i lekkiego strachu. To był odważny, ale głupi krok. Potter jak zawsze robił tylko takie rzeczy. Jego głos w tej chwili ociekał jadem i pomimo zmizerniałej, szarej twarzy na jej obliczu malowała się nienawiść tak ogromna, że przeszedł mnie dreszcz. Z jeszcze większym strachem spojrzałem na swojego pana. Mężczyzna roześmiał się głośno, a wszyscy obecni oprócz Gryfonów, mnie i Notta siedzącego po mojej drugiej stronie, zawtórowali mu.
-Łżesz, Potter. Uciekłeś, uciekłeś jak tchórz. Bałeś się spotkania ze mną. Bałeś się śmierci. Pozwoliłeś, aby twoi nic nie warci przyjaciele zginęli za ciebie. Chyba nie chciałbyś im się teraz pokazać, co Harry?
Potter drgnął, jakby ugodziło go to, co powiedział Czarny Pan, ale już po chwili warknął w jego stronę, a w oczach zaświeciły mu się niebezpieczne błyski.
-Nie boję się śmierci. Pragnę twojej.
Uśmiech spełzł z twarzy mężczyzny podobnego do węża, a na jego miejsce wkradł się ledwie widoczny cień strachu. Patrzył na Wybrańca, próbując wedrzeć się do jego umysłu. Widziałem jak zacięta gama emocji na jego twarzy zmienia się gwałtownie. Teraz królowała tam wściekłość i jeszcze większe przerażenie. Szybko zastąpiła je maska gniewu i opanowania. Na pewno nie miał zamiaru pokazywać, że przez chwilę przestraszył się kogoś takiego jak Potter.
-Tak? A co takiego wymyśliłeś? –zapytał chłodno, zmuszając się do delikatnego uśmiechu.
-Nigdy ci nie powiem. Choćbyś miał mnie torturować tu i teraz.
Jego odwaga mi nie zaimponowała, o nie. To było wręcz samobójstwo i dobrze o tym wiedziałem. To miejsce nie czekało na odwagę, tylko na uległość. Potter to był skończony kretyn. Czarny Pan nie odpuści mu tak łatwo. Spróbował podważyć jego autorytet przy wszystkich poplecznikach, którzy  tej chwili zamarli, wpatrując się w swojego Pana z oczekiwaniem. Ten tylko spojrzał na Pottera rozbawiony, po czym przeniósł wzrok na nas.
-Słyszeliście, przyjaciele? Chłopak pragnie tortur! Jestem wspaniałomyślny i uczynny, dlatego pozwolę ci na to, abyś je dostał. To będzie mój taki… prezent powitalny. Macnair? Mógłbyś?
Jeden ze śmierciożerców wystąpił z kręgu i pokłonił się przed Czarnym Panem z czcią, co Voldemort zbył machnięciem ręki.
-Nie czas na to, Waldenie! Bat! Potrzebuję twojego cudownego bata! Harry nie zasługuje na zwykłe zaklęcie, to by było zbyt nudne, a przecież nie chcemy, żeby źle się poczuł w naszym towarzystwie, prawda?
Czarny Pan wziął z zadowoleniem w bladą dłoń rączkę czarnego, długiego bata, po czym zwrócił się ponownie do Pottera.
-Podejdź, Harry! Pokaż jaki jesteś odważny! Chyba, że wolisz, aby jeden z twoich przyjaciół poczuł na sobie jaki jest miękki?
Widziałem jak Potter odważnie stawia kroki w przód. Dopiero wspomnienie o przyjaciołach go do tego zmusiło. Stanął naprzeciwko Voldemorta walcząc sam ze swoim strachem. Próbował się nie wzdrygnąć, gdy Czarny Pan zaczął go okrążać z szerokim i podłym uśmiechem. Nie spieszył się. Napawał się wręcz jego bliskością, która zaraz miała przerodzić się w coś okrutnego. Widziałem jak Wybraniec stara się odważnie spoglądać w szkarłatne ślepia, gdy nasz mistrz zatrzymał się tuż przed nim.
-Mam świetny pomysł. Nie chcę, abyś się znudził, więc zagrajmy w grę. Jeżeli krzykniesz, to twoje miejsce zajmie jeden z twoich przyjaciół. Jeżeli zaś któreś z nich chociażby piśnie i spróbuje ci pomóc, to wtedy zginie. Z twojej ręki. Jedno małe Imperio wystarczy, aby tak się stało.
-Nie wciągaj ich w to, Riddle. -warknął Potter.
-Nie masz wyboru.
Czarny Pan ruszył bez ostrzeżenia ręką i pierwszy świst rozdarł powietrze, rozcinając głęboko policzek Złotego Chłopca. Automatycznie się skrzywił, ale zagryzł wargi aż do krwi, aby nie krzyknąć. Spojrzał na Voldemorta z furią, lecz nie zareagował w inny sposób. Czarny Pan natomiast skrzywił się ze złością i różdżką rozdarł koszulkę na jego plecach. Następny bat pomknął w jego stronę, a Potter głośno sapnął upadając na podłogę i powstrzymując się tylko dłońmi przed położeniem. Byłem zaskoczony tym, że nie krzyknął od tego ataku. Spojrzałem na Wiewióra i Granger, która wtuliła się w ramiona rudzielca, próbując się nie rozpłakać i na to nie patrzeć. Nie dziwiłem jej się, bo kolejny cios rozdarł skórę na plecach Pottera. Był jednak zacięty i starał się powstrzymywać ból, nie zwracając uwagi na to, że coraz więcej krwi spływa strumieniami po ciele. Z każdym uderzeniem było coraz gorzej. Otwarte rany musiały potwornie piec, a nowe ataki, które uderzały w sam ich środek powodowały, że chłopak zaczął tracić przytomność. Widziałem jak jego ramiona zaczynają drżeć, a oddech przyspieszać.
Granger upadła na kolana i zakryła dłońmi usta. Po policzkach ściekały jej łzy, a ona sama wyglądała, jakby miała zaraz pobiec do przyjaciela. Ramiona Weasleya jednak ją skutecznie przytrzymały. On sam nie wyglądał wcale lepiej. Patrzył z przerażeniem i bólem, jak jego przyjaciel jest katowany.
Nie wiedziałem jak to przedstawienie ma długo jeszcze trwać. Powoli miałem dosyć. Dopingowania śmierciożerców, głośne aplauzy i syki, gdy Potter upadał coraz bardziej, powoli mnie wykańczały. Dodatkowo Czarny Pan nie wyglądał na zachwyconego brakiem reakcji swojej ofiary, gdyż Potter mimo, że załamał się  i leżał na podłodze, nie pisnął nawet głośniej, tylko czasami jęknął. Jego plecy były czerwone od długich pręg, a podłoga zaczęła gromadzić coraz większą kałużę krwi. Nie mogłem w to uwierzyć, że wytrzymywał wręcz cios za ciosem bez najmniejszego piśnięcia. Czarny Pan nagle wpadł w furię.
 Kolejne uderzenie jednak było ostatnim. Nastąpił trzask łamanej kości i mętne spojrzenie oczu Wybrańca, a także ślina i krew która wypłynęła z jego ust. Potter zemdlał z bólu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz