Tak, zgadza się. Wygląda na
to, że przede mną klęczał nikt inny, jak „święta trójca Hogwartu”. Harry Potter
–Wybraniec, Złoty Chłopiec, Chłopiec Który Przeżył i nie wiem jakie jeszcze
szlachetnie tytuły on tam posiada; Weasley –cholerny zdrajca krwi, tego to nie
trzeba przedstawiać dłużej, bo takiego śmiecia to nawet nie warto, oraz szlama
Granger. Czyli najgorsza ze wszystkich szlam. Moim zdaniem, to właśnie ona
posiadała najbardziej brudną krew i wkurzający, przemądrzały charakter. Teraz całą trójką sterczeli w żałosnym wręcz
stanie, przed moimi nogami. Nieuchwytni i zawsze udający się uniknąć
najgorszego. Nawet nie zdawali sobie sprawy, ile satysfakcji przynosił mi ich
obrzydliwy widok w tym miejscu. Pierwszy raz to nie oni górowali. W końcu to ja
byłem ponad nimi i muszę przyznać, że czuję się z tym niebywale dobrze.
-Draco! –usłyszałem ponownie
podniecony głos Czarnego Pana. Wiedziałem, że on również czuje satysfakcję. Od
miesięcy próbował odnaleźć swojego wroga, aż wreszcie on sam się pojawił w
progu jego drzwi. W tej chwili tylko ode mnie zależało, co się z nimi stanie.
Miałem władzę i zamierzałem to wykorzystać. -Czy to Potter? To on, prawda?!
Krótkie spojrzenie na tą
trójkę i chwila zawahania wystarczyła. Za moje następne słowa, miałem przeklinać
siebie wiekami.
-Ja… nie wiem.
Dlaczego to powiedziałem?!
Słowa wypłynęły z moich ust zanim zdążyłem je powstrzymać i się porządnie
zastanowić. Przecież dobrze wiem, kim oni są. Znienawidzone spojrzenie Weasleya,
które gdyby mogło, to przeszyło by mnie teraz śmiercionośnymi sztyletami;
brzydzące się moim widokiem ślepia Pottera i błagalne, brązowe oczy Granger,
całe we łzach. Znałem wszystkie trzy pary oczu. Widziałem je tak często w
szkole. W końcu nienawidziliśmy się od pierwszej klasy, miałem bardzo dużo
okazji, aby wpatrywać się w nie z równie ogromną nienawiścią. Dlatego teraz
byłem pewien, kto przede mną klęczy.
-Jak to „nie wiesz”?!
–zaczęła wrzeszczeć ciotka Bellatriks i potrząsnęła moim ramieniem, boleśnie
wbijając w nie swoje pazury, przez co nieznacznie się skrzywiłem. Potrafiła być
naprawdę irytująca, ale nie śmiałem warknąć w jej stronę. W końcu była
ulubienicą Czarnego Pana. –Przed chwilą mówiłeś…
-Wiem, co mówiłem.
–przerwałem jej ze złością, wyszarpując się z jej uścisku. –Ale teraz nie
jestem pewien. Co im się stało?
Zobaczyłem zaskoczenie i
niedowierzanie w oczach Pottera. Dobrze wie, że mam go w garści. Jeden fałszywy
ruch, wykrzyczane słowo, a w każdej chwili mogę powiedzieć kim są ,bez zbędnych
ceregieli. Teraz graliśmy na czas, choć tak naprawdę nie wiem po co. Przecież
prędzej czy później wszyscy i tak się dowiedzą, że to oni. Ich twarze w tej
chwili były nienaturalnie opuchnięte, całe w bąblach i ledwo rozpoznawalne.
Ktoś, kto nie znał ich osoby bardzo dobrze jak ja, mógłby mieć problem z
identyfikacją. Jednak dla mnie to nie był problem. Kogo jak kogo, ale ich
rozpoznałbym wszędzie.
-Zapewne jakieś paskudne
zaklęcie. To pewnie wina tej szlamy. Mała szmata próbowała okłamać
szmalcowników, że jest czarownicą półkrwi! Takie śmieci jak ona, nie powinny
trzymać nawet różdżki w ręce! No dalej, dziecinko! Powiedz nam grzecznie, to ty
jesteś Granger, prawda?! Dziwka Pottera!
Ciotka Bella już szła w jej
kierunku z obłąkanym uśmiechem, widziałem w jej oczach błysk morderczego
pożądania, kiedy sięgała ręką w kierunku głowy Granger, ale głos Czarnego Pana
zatrzymał ją w ułamku sekundy.
-Wystarczy, Bellatriks.
Trochę szacunku dla naszych gości.
Jak oparzona odskoczyła od
dziewczyny i upadła na kolana przed stopami Lorda Voldemorta, patrząc na niego
błagalnie i z uwielbieniem. Obrzydził mnie ten widok, ale nawet się nie
skrzywiłem. Zawsze zachowywała się jak wierny piesek, który tylko czeka, aby
pogłaskać go po głowie. Skupiłem się za to na wpatrywaniu w naszego Pana z
zaciekawieniem. Nie bez powodu kazał jej przestać. Co nim kierowało?
-Mam się nimi zająć, Panie?
–usłyszałem cichy głos zza naszych pleców. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę,
że przy kominku stoi Greyback i wpatruje się wygłodniałym wzrokiem w naszych
gości. Po plecach przeszedł mnie dreszcz. Nienawidziłem go. Nie był
śmierciożercą, a cały czas przebywał w moim domu blisko Czarnego Pana.
Wiedziałem, że nasz Pan mu ufa. Fenrir jest przywódcą wilkołaków. Okrutny,
brutalny i lubuje się w krwawej przemocy. Jego ulubionym zajęciem jest
rozszarpywanie w bestialski sposób gardeł, a także innych części ciała.
Szczególnie dzieci i niemowląt. Tak, ten potwór uwielbia delikatne ciałka
niemowlaków. Nie raz miałem okazję to zobaczyć na własne oczy. Nie był to
najprzyjemniejszy widok. Do teraz mam odruchy wymiotne na samo wspomnienie.
Wbijał ostro zakończone pazury w najdelikatniejszy punkt, a następnie szarpał
lekko w górę, rozrywając skórę i szczerząc się radośnie, gdy płacz powoli
ustawał, a oddech zamierał. Po spotkaniu drobnego ciałka z jego szponami, na
podłodze pokoju egzekucyjnego walały się różne wnętrzności, które później ze
smakiem zjadał. Tak, to zawsze jemu jest przypisywana ta okrutna robota, bo
Czarnego Pana bawiły takie widoki, a on bardzo uwielbiał mieć rozrywkę tego
pokroju.
-Dziękuję Greyback, ale nie
dziś. Spokojnie, do jutra czar zejdzie, a wtedy się przekonamy kim są nasi
goście. Draco, odprowadzisz ich do celi?
Szkarłat jego oczu zwrócił
się w moją stronę, a ja mimowolnie się wzdrygnąłem. Przytaknąłem nerwowo głową
i pokłoniłem się lekko w geście szacunku. Mimo iż nie miałem ochoty, to nie
miałem wyjścia. Trochę przerażony (znam talent do ucieczki Pottera) wyciągnąłem
różdżkę przed siebie i wycelowałem we więźniów.
-Wstawać, śmiecie. Idziemy
do nowego domu.
Nie ruszyli się, tylko
spojrzeli na mnie z nienawiścią. Nieco mnie to zirytowało, bo widziałem
triumfalny i rozbawiony wzrok Czarnego Pana oraz tego szczeniaka, Greybacka.
Nie mogłem sobie pozwolić na takie nieposłuszeństwo wobec mojej osoby, a także
poniżenie.
-Chyba cię nie słuchają,
Draco. –powiedział cicho Czarny Pan i spojrzał na mnie z wyższością. –Zaraz na
to zaradzimy. Crucio!
Czerwony promień poleciał z
ogromną prędkością w stronę Granger, która zawyła z bólu i zaczęła się skręcać
po podłodze w konwulsjach. Automatycznie z jej oczu pociekły łzy, a z gardła
wciąż wydawał się głośny krzyk, który aż zmroził moje ciało. Lord Voldemort
roześmiał się tylko głośno. To był tak niespodziewany atak, że nikt z nas nawet
nie zarejestrował ruchu ręki Czarnego Pana. Byłem pełen podziwu dla jego
magicznych zdolności. Jednym leniwym ruchem nadgarstka potrafił zniszczyć
ludzkie istnienie.
Potter i Weasley byli blisko
tego, aby wykrzyknąć jej imię, ale najwidoczniej powstrzymali się od tego i
tylko złapali ją w ramiona cali przerażeni. No cóż, nie musieliby tego robić,
gdyby od razu wstali jak ich grzecznie prosiłem.
-Nie słyszeliście Dracona?
Prosił was, abyście grzecznie wstali i poszli z nim do nowego domu. Wasze matki
nie nauczyły was zasad grzeczności? –przerwał zaklęcie i obserwował z
satysfakcją jak całą trójką dźwigają się ciężko z podłogi, podtrzymując po
środku roztrzęsioną Granger. Nie chciałbym być na jej miejscu. Znam ból, który
towarzyszy rzuconemu przez Czarnego Pana zaklęciu Cruciatusa.
-Ruszać się! Szybciej!
Szarpnąłem za ramię
stojącego najbliżej Weasleya i popchnąłem go w kierunku wyjścia. Wycelowałem w
nich różdżką nie spuszczając z nich czujnego spojrzenia. Mimo iż tylko ja
miałem różdżkę, to wolałem być ostrożny. Może byli głupi, ale za to czasami
zbyt nadpobudliwi. Na wszelki wypadek też wyczarowałem na ich nadgarstkach
mocne więzy.
-No, no, no. –rzekłem
drwiąco, gdy schodziliśmy już sami, stromymi schodami w kierunku lochów. Teraz
swobodnie mogłem się do nich zwracać, jak pragnąłem od samego początku.
–Złapani po roku czasu. Nie myślałem, że doczekam się tego dnia. Cóż to się
stało, że święta trójca zaszczyciła nas swoją obecnością? Myślałem, że już
dawno jesteście martwi.
-Twoje niedoczekanie,
zapluty śmierciożerco. –wycedził Weasley. –To ja się dziwię, że Voldemort
trzyma taką tchórzliwą szumowinę jak ty w swoich szeregach. Do czego mu jesteś
potrzebny? Gotujesz czy może sprzątasz?
Tego było za wiele. Nie
pozwolę obrażać się komuś takiemu jak ten brudas, który ciągle się tarza w
szlamie. Gwałtownie złapałem go za włosy i w iście drakoński sposób wbiłem mu
końcówkę różdżki w szyję. Z tryumfem usłyszałem zbolały syk z jego gardła i
przestraszony pisk Granger.
-Jeszcze jedno słowo, a
szepnę Czarnemu Panu kim jesteście. Poproszę jednak, abym to właśnie ja mógł w
brutalny sposób cię wykończyć, Weasley. Będę z radością obserwował jak tarzasz
się przed moimi nogami i liżesz je, abym oszczędził ci tego cierpienia. A ja
wtedy zasadzę ci kopa prosto w twoją mordę abyś mnie niczym nie zaraził.
-To dlaczego nas nie
wydałeś, skoro wiedziałeś, że to my? Przecież miałeś do tego okazję. –wysapał
pomimo bólu Rudzielec. Nie zdjąłem jednak różdżki z jego szyi, a wręcz
przeciwnie. Okręciłem nią w palcach obserwując jak Weasley zaciska zęby. To był
przecudowny widok.
-A z tego powodu, Weasley,
że żadna przyjemność widzieć cię martwym z opuchniętą gębą. Jutro będę miał
większą uciechę, widząc cię całego, po całej nocy czekania na śmierć. Będę
patrzył z ogromną przyjemnością jak znikasz z tego świata. I tak nic do niego nie
wniosłeś prócz całego śmietnika wokół siebie i swojej rodzinki. –roześmiałem
się głośno. Tak, jego śmierć była naprawdę pięknym marzeniem.
Wprowadziłem ich do ciasnej
celi, popychając bezlitośnie i zabezpieczyłem całe pomieszczenie zaklęciami.
Nie mogłem pozwolić, aby wymyślili sposób na ucieczkę. Czarny Pan zamordowałby
mnie na miejscu. Zanim wyszedłem, posłałem im jeszcze pełne obrzydzenia i
niechęci spojrzenie i pozostawiłem w całkowitej ciemności. Nie byłem na tyle
dobry, aby pozostawić choć mały promyczek światła. Wspinając się już po
schodach usłyszałem cichy szloch. Momentalnie zatrzymałem się w pół kroku. To
na pewno była Granger. Coś jakby drgnęło niespokojnie w moim sercu, ale szybko
to uspokoiłem, prychając z irytacją. Nie ona pierwsza ryczała w tych lochach i
nie ostatnia.
Wróciwszy do swojego pokoju
miałem mieszane uczucia. Dopiero teraz, gdy znalazłem się w jedynym w miarę
bezpiecznym miejscu, poczułem, jak wszystkie emocje ze mnie spływają. Nie to
żebym się nie cieszył ze złapania tych głąbów. Złoty Chłopiec powinien w końcu
zasłużyć na karę. To w końcu moi wrogowie od bardzo długiego czasu, ale… No
właśnie jest jakieś „ale”. Przy każdym znajomym z Hogwartu czułem to dziwne,
nieprzyjemne uczucie. Nawet przy nich. Czy to był… żal? Może miałem gdzieś w
głębi siebie nadzieję, że Potter w końcu ruszy dupę i to wszystko zakończy?
Teraz już wiem, że nie byłby w stanie. Nikt nie jest potężniejszy od Czarnego
Pana. Nawet sławetny Dumbledore poległ. To nigdy nie miało się skończyć.
***
Z samego rana zszedłem
niewyspany do mniejszego salonu mojej rezydencji. Dlaczego niewyspany? Jakoś
obecność w tym domu trójki Gryfonów mnie niepokoiła. Cały czas obawiałem się
tego, że uciekną albo nas zaatakują. Byli w końcu nieobliczalni, a wszystko
mogłoby spaść na mnie. Usiadłem obok Notta i zabrałem się za jedzenie czegoś,
co miało być śniadaniem. Mimo, że żyjemy w dosyć dobrych warunkach, to
królewsko jada tylko Czarny Pan.
-Siema, stary. Słyszałem, że
w lochach jest Potter. To naprawdę on?
Wzruszyłem ramionami i przewróciłem
oczami. Theodor był bardzo ciekawski i… nieostrożny. Naiwny Nott tak naprawdę
był zmuszony, aby służyć Czarnemu Panu, zresztą jak większość z nas, tyle, że
pokazywał to bardziej otwarcie. Był moim kumplem i bałem się, że w końcu za tą
śmiałość odbiorą mu życie. Zupełnie jak Zabiniemu.
-Prawdopodobnie. Dzisiaj się
okaże.
-Myślisz, że no wiesz…
uwolni się i… uratuje nas? Może moglibyśmy…
-Zamknij się, Nott.
–syknąłem i rozejrzałem się wokoło. –Pojebało cię? Przestań pierdolić takie
głupoty, bo w końcu cię zabiją. Źle ci tutaj? Dostajesz żreć, masz gdzie spać i
jesteś bezpieczny. Nie siedzisz w zapchlonym lochu, ani nie odrywają ci nóg od
dupy. Powinieneś być wdzięczny Czarnemu Panu.
-Ta, bezpieczny. Jeżeli nie
zabiję, to oni zabiją mnie. Nie mów Draco, że ci to odpowiada. A może zrobiłeś
się już taki bezduszny jak twoja walnięta ciotka?
-Po prostu dbam o swoje
życie. Tobie też bym radził, bo jeżeli będę musiał cię chronić, to tego nie
zrobię.
Nott otwierał usta, aby coś
odpowiedzieć, ale do salonu wkroczył powiewając czarną peleryną Lord Voldemort.
Na jego widok wszyscy gwałtownie wstali, kłaniając się nisko. Nasz mistrz
spojrzał po swoich poplecznikach w zastanowieniu. Nie mogłem wyczytać czy ma
dzisiaj dobry czy zły humor. Czasami wybiórczo wybierał sobie ofiarę, którą
miał ochotę dla poprawy humoru torturować w przeróżny sposób. Ostatnio biedny
Amycus stracił połowę zębów i trzy palce. Z każdej dłoni. Czarny Pan osobiście
najpierw odrywał jego paznokcie, a potem zdzierał z palców skórę. Teraz szkarłatne
spojrzenie mężczyzny było wlepione we mnie, a na ustach pojawił się szeroki
uśmiech.
-Draco! Dobrze, że już
jesteś! Przyprowadź za pół godziny do głównego salonu naszych gości.
Porozmawiamy sobie dzisiaj z nimi.
-Tak jest, panie. –ukłoniłem
się ponownie i usłyszałem ciche prychnięcie stojącego obok mnie Theodora.
Dobrze wiem, co sobie myślał. Że jestem słaby i się boję. Może miał rację? Może
faktycznie tak było?
Nie mam też pojęcia dlaczego
to na mnie się uwzięli z tymi przeklętymi Gryfonami. Nie miałem ochoty z nimi
przebywać, bo boję się, że znowu poczuję coś na podobieństwo współczucia. Nic z
tym niestety nie zrobię. Rozkaz to rozkaz, a ja zawszę dostaję te najmniej
przyjemne. Zszedłem zrezygnowany do lochów i otworzyłem z niechęcią kraty do
celi. Widok, który przede mną się odgrywał całkowicie mnie obrzydził. Głośne
prychnięcie wydarło się z mojego gardła zanim zdążyłem je powstrzymać.
Mianowicie w kącie lochu siedzieli już z normalnymi twarzami owi Gryfoni. Całą
trójką wtulali się mocno w siebie, a dokładniej w zapłakaną wciąż szlamę. Widać
było, że miała podpuchnięte oczy, a jej blade wargi wciąż drgały na równi z
ciałem, które wzdrygało się co chwilę w przypływie szlochu.
Nie to jednak spowodowało we
mnie taką odrazę, choć osobiście bym jej kijem przez szmatę nie tknął. Chodziło
mi o ich wygląd. Mizerni, brudni, pokaleczeni, a twarze opadłe, ledwo
przypominające siebie sprzed roku. Mimo, że czar prawdopodobnie żądlący z nich
zszedł, to nadal wyglądali daleko od normy. Tylko wyraz ich oczu –mimo, że
zmęczony, to nie zmienił się.
-Wstawać. Mój Pan chce się z
wami widzieć. –warknąłem, zwracając ich uwagę na siebie. Powoli zwrócili na
mnie niechętny wzrok. Zauważyłem w nim ogromne obrzydzenie i agresję. Coś
czułem, że od samego rana będzie z nimi zabawa. W końcu mowa tutaj o Potterze i
jego ckliwym stadku.
-Nigdzie się nie wybieramy.
–usłyszałem w odpowiedzi buntowniczy głos Weasleya. Westchnąłem cicho i
przewróciłem oczami. Przecież to było
oczywiste, że będą z nimi problemy. A szczególnie z Weasleyem. Niby najgłupszy,
najbiedniejszy i najmniej kumaty, a najbardziej pyskaty i rzucający się do
silniejszych od siebie.
-Wybieracie, chyba, że
chcesz abym was wyciągnął siłą. Tylko uważaj, komuś może stać się krzywda.
–odpowiedziałem spokojnie i dla potwierdzenia swoich słów wyjąłem z kieszeni
różdżkę.
-Spróbuj, tchórzu!
Weasley wstał impulsywnie z
podłogi i spojrzał wyzywająco w moje oczy. Przez parę sekund mierzyliśmy się
wściekłymi spojrzeniami. Żaden z nas nie miał zamiaru odpuścić. To była nasza
prywatna walka.
Szlag. No cóż, nie mam
wyboru. Nie pokażę przecież królowi smrodu, że w jakiś sposób się go boję.
Wycelowałem różdżką w
znienawidzoną twarz Wieprzleja. Nie zawahałem się ani przez sekundę. Rozbłysło
żółte światło, a rudzielec chwycił się z sykiem za rozcięty głęboko policzek z
którego zaczęła wypływać strumieniami ciemna krew, mocząc mu koszulkę.
Wiedziałem, że trochę przesadziłem, bo w ranie dostrzegłem kawałek mięsa.
Jednak nienawiść do niego była tak ogromna, że nie zapanowałem nad sobą.
-Jeszcze ktoś ma jakieś
„ale”?! –krzyknąłem lekko drgającym ze zdenerwowania głosem. Zazwyczaj jestem
bardziej opanowany, a ktoś taki jak on mnie wyprowadził z równowagi w jednej
chwili.
-Wcale mnie nie przekonałeś,
Malfoy… -zaczął ponownie rudy prowokacyjnie i zacisnął z wściekłością pięści.
Wycelowałem w niego
ponownie, a reszta mojej maski opanowania oderwała się od twarzy. Jeżeli będzie
trzeba to doprowadzę pod oblicze Czarnego Pana krwawą plamę w postaci Weasleya,
ale przyprowadzę.
-Wystarczy.
Wszyscy zaskoczonym
spojrzeniem zwróciliśmy się w kierunku Granger. Miała głowę opuszczoną, patrząc
uparcie w podłogę. Pięści zacisnęła tak mocno, że zbielały jej knykcie. Wciąż
się trzęsła, ale nie słyszałem już szlochu. Po chwili wstała i podeszła do mnie
spokojnym krokiem, mimo iż jej przyjaciele próbowali ją zatrzymać. Jej obecność
tak blisko mnie była naprawdę przerażająca. Zaczęła mówić tak cicho, że
musiałem wytężyć swój zmysł słuchu.
-Gratuluję, Malfoy.
Pokazałeś, że masz władzę. W końcu w swoim żywiole, prawda? Nie. Nie
odpowiadaj. –spojrzała w moje oczy z taką nienawiścią, że przeszły mnie po
plecach dreszcze. –Nie chcę cię słuchać. Jeżeli z tobą pójdziemy, nie
zaatakujesz ponownie?
Moje spojrzenie mogło
wyrażać dezorientację. Odkąd pamiętam, w szkole ta dziewczyna była zawsze
wyszczekana. Prowadziłem z nią wiele słownych wojen. Nigdy nie odpuściła i
zacięcie próbowała pokazać, że jest silna. W jej oczach wtedy widziałem iskierki
złości, pałające nienawiścią w stronę mojej osoby. Teraz nie widzę nic. Pustkę.
Nie bała się mnie. Gardziła mną. Zostało w niej jednak na tyle odwagi, że nie
wypatrzyłem się błagania czy jakiejkolwiek prośby w brązowych oczach. Była
pewna siebie, pewna tego, że chce obronić to co dla niej najważniejsze.
Przyjaciół. Czy ten rok nie złamał jej cholernej gryfońskiej naiwności i
odwagi? Jak wiele potrzeba, aby zniszczyć jej wiarę i nadzieję we wszystko?
-Mądry ruch, szlamo.
–warknąłem, gdy tylko otrząsnąłem się z szoku jaki we mnie wywołała. -Jeżeli
żadne z was nie będzie robiło problemów, dotrzecie pod oblicze Czarnego Pana
bezpieczni. Reszty nie mogę obiecać.
Moje usta wygięły się w
porozumiewawczym, podłym uśmiechu. Mimo, że Granger spojrzała na mnie jak na
robaka, to kiwnęła sztywno głową, przenosząc wzrok na każdego ze swoich
towarzyszy jakby się z nimi kontaktowała bez słów. Po krótkiej chwili znowu
zwróciła brązowe oczy na mnie.
-Prowadź, Malfoy.
-Nie rozkazuj mi głupia
szlamo. –warknąłem, przepuszczając ich w drzwiach.
Przez całą drogę przyglądałem im się podejrzliwym wzrokiem zza
ich pleców. Coś mi nie pasowało. Za łatwo to wszystko poszło. Ani Potter ani
Weasley nie spróbowali ucieczki, rzucenia się na mnie. Nawet nie próbowali mnie
w jakikolwiek sposób obrazić. Żadnego bohaterskiego czynu godnego Harry’ego
Pottera? To do nich nie pasowało, więc wolałem być czujny.
Po kilku minutach stanęliśmy
przed wrotami do salonu. Kątem oka zauważyłem, jak Granger łapie swoich
przyjaciół za ręce w pocieszającym geście. Prychnąłem cicho. Tym razem magia
miłości i przyjaźni nie zadziała. Kiedyś ta trójka była tak odważna. Dzisiaj
mierzą się ze śmiercią, trzymając się siebie kurczowo i drżąc ze strachu przed
tym co ich czeka. Mimo wszystko trochę im współczułem. Wiedziałem, że Lord
Voldemort nie potraktuje ich łagodnie. Nie ich. Kto by pomyślał, że kiedyś
zobaczę śmierć złotej trójki na własne oczy.
-Powodzenia. Może jak go nie
zdenerwujecie, to wasza śmierć nie będzie tak drastyczna.
Granger się wzdrygnęła, na
co rudzielec objął ją pocieszająco ramieniem, a Potter mocniej ścisnął jej
dłoń. Mi natomiast na usta wpłynął kpiący uśmiech.
-Zamknij mordę, Malfoy.
Jeżeli mam umrzeć, to przynajmniej nie chcę cię ani widzieć, ani słyszeć.
–sarknął w moją stronę Weasley, ale głos mu lekko zadrżał.
-Nie ma sprawy, królu
Wieprzleju. Moja twarz będzie ostatnim co zobaczysz. A teraz koniec tego
pierdolenia, wchodzić!
Tym razem już nie usłyszałem
żadnego sprzeciwu czy nawet najdrobniejszego piśnięcia. Byli gotowi na
spotkanie ze śmiercią we własnej osobie. Jeżeli na to można być kiedykolwiek
gotowym. Pchnąłem mocno drzwi prowadzące do salonu i wepchnąłem więźniów do
pomieszczenia, nie próbując być nawet delikatnym.
-Przyprowadziłem ich, Panie.
–ukłoniłem się nisko, ale mimo wszystko starając nie się nie patrzeć w
szkarłatne ślepia mistrza.
-Świetna robota, Draco.
Cudowna. Usiądź sobie obok Yaxleya i podziwiaj. Dzisiaj mamy bardzo
interesujących gości. –oczy Czarnego Pana przeniosły się na więźniów i zabłysły
okrutnym blaskiem, a wargi wygięły się w zadowolonym uśmiechu. -Tak jak
podejrzewaliśmy. Zaklęcie zeszło, a nasi goście okazali się być tym, kim
sądziliśmy, że są. Cieszę się, Harry, że w końcu do mnie przyszedłeś. Tęskniłem
za tobą.
Lord Voldemort wybuchnął
głośnym śmiechem, który brzmiał przerażająco, jakby przejechać paznokciami po
tablicy. Jego oczy płonęły wręcz z podniecenia i chęci mordu. Tak długo czekał na
tę chwilę. Po całym salonie przemknął zgodny śmiech wszystkich śmierciożerców,
którzy aż drgali z ekscytacji na to, co ma się wydarzyć.
-Gdzie się ukrywałeś przez
ten cały czas? Dobrze wiedziałeś, że przede mną nie uciekniesz, Harry. Dlaczego
kazałeś mi tak długo czekać? –kontynuował, gdy fala śmiechu ucichła.
Zauważyłem, że większość
popleczników uśmiecha się pod nosem i cicho chichocze z zachwytu, ale Lord
Voldemort trzymał rękę w górze, aby mu nie przeszkadzali.
-Odebrało ci mowę, Potter?
–warknął, gdy Wybraniec nie odpowiedział na zadane pytanie, tylko wpatrywał się
w swojego przeciwnika z nienawiścią.
-Szukałem sposobu żeby cię
zniszczyć, Riddle. Jesteś już jedną nogą w grobie. –wysyczał w końcu, a ja
spojrzałem na niego z mieszaniną podziwu i lekkiego strachu. To był odważny,
ale głupi krok. Potter jak zawsze robił tylko takie rzeczy. Jego głos w tej
chwili ociekał jadem i pomimo zmizerniałej, szarej twarzy na jej obliczu malowała
się nienawiść tak ogromna, że przeszedł mnie dreszcz. Z jeszcze większym
strachem spojrzałem na swojego pana. Mężczyzna roześmiał się głośno, a wszyscy
obecni oprócz Gryfonów, mnie i Notta siedzącego po mojej drugiej stronie,
zawtórowali mu.
-Łżesz, Potter. Uciekłeś,
uciekłeś jak tchórz. Bałeś się spotkania ze mną. Bałeś się śmierci. Pozwoliłeś,
aby twoi nic nie warci przyjaciele zginęli za ciebie. Chyba nie chciałbyś im
się teraz pokazać, co Harry?
Potter drgnął, jakby
ugodziło go to, co powiedział Czarny Pan, ale już po chwili warknął w jego
stronę, a w oczach zaświeciły mu się niebezpieczne błyski.
-Nie boję się śmierci.
Pragnę twojej.
Uśmiech spełzł z twarzy
mężczyzny podobnego do węża, a na jego miejsce wkradł się ledwie widoczny cień
strachu. Patrzył na Wybrańca, próbując wedrzeć się do jego umysłu. Widziałem
jak zacięta gama emocji na jego twarzy zmienia się gwałtownie. Teraz królowała
tam wściekłość i jeszcze większe przerażenie. Szybko zastąpiła je maska gniewu
i opanowania. Na pewno nie miał zamiaru pokazywać, że przez chwilę przestraszył
się kogoś takiego jak Potter.
-Tak? A co takiego
wymyśliłeś? –zapytał chłodno, zmuszając się do delikatnego uśmiechu.
-Nigdy ci nie powiem.
Choćbyś miał mnie torturować tu i teraz.
Jego odwaga mi nie
zaimponowała, o nie. To było wręcz samobójstwo i dobrze o tym wiedziałem. To
miejsce nie czekało na odwagę, tylko na uległość. Potter to był skończony
kretyn. Czarny Pan nie odpuści mu tak łatwo. Spróbował podważyć jego autorytet
przy wszystkich poplecznikach, którzy
tej chwili zamarli, wpatrując się w swojego Pana z oczekiwaniem. Ten
tylko spojrzał na Pottera rozbawiony, po czym przeniósł wzrok na nas.
-Słyszeliście, przyjaciele?
Chłopak pragnie tortur! Jestem wspaniałomyślny i uczynny, dlatego pozwolę ci na
to, abyś je dostał. To będzie mój taki… prezent powitalny. Macnair? Mógłbyś?
Jeden ze śmierciożerców
wystąpił z kręgu i pokłonił się przed Czarnym Panem z czcią, co Voldemort zbył
machnięciem ręki.
-Nie czas na to, Waldenie!
Bat! Potrzebuję twojego cudownego bata! Harry nie zasługuje na zwykłe zaklęcie,
to by było zbyt nudne, a przecież nie chcemy, żeby źle się poczuł w naszym
towarzystwie, prawda?
Czarny Pan wziął z
zadowoleniem w bladą dłoń rączkę czarnego, długiego bata, po czym zwrócił się
ponownie do Pottera.
-Podejdź, Harry! Pokaż jaki
jesteś odważny! Chyba, że wolisz, aby jeden z twoich przyjaciół poczuł na sobie
jaki jest miękki?
Widziałem jak Potter
odważnie stawia kroki w przód. Dopiero wspomnienie o przyjaciołach go do tego
zmusiło. Stanął naprzeciwko Voldemorta walcząc sam ze swoim strachem. Próbował
się nie wzdrygnąć, gdy Czarny Pan zaczął go okrążać z szerokim i podłym
uśmiechem. Nie spieszył się. Napawał się wręcz jego bliskością, która zaraz
miała przerodzić się w coś okrutnego. Widziałem jak Wybraniec stara się
odważnie spoglądać w szkarłatne ślepia, gdy nasz mistrz zatrzymał się tuż przed
nim.
-Mam świetny pomysł. Nie
chcę, abyś się znudził, więc zagrajmy w grę. Jeżeli krzykniesz, to twoje
miejsce zajmie jeden z twoich przyjaciół. Jeżeli zaś któreś z nich chociażby
piśnie i spróbuje ci pomóc, to wtedy zginie. Z twojej ręki. Jedno małe Imperio
wystarczy, aby tak się stało.
-Nie wciągaj ich w to,
Riddle. -warknął Potter.
-Nie masz wyboru.
Czarny Pan ruszył bez
ostrzeżenia ręką i pierwszy świst rozdarł powietrze, rozcinając głęboko
policzek Złotego Chłopca. Automatycznie się skrzywił, ale zagryzł wargi aż do
krwi, aby nie krzyknąć. Spojrzał na Voldemorta z furią, lecz nie zareagował w
inny sposób. Czarny Pan natomiast skrzywił się ze złością i różdżką rozdarł
koszulkę na jego plecach. Następny bat pomknął w jego stronę, a Potter głośno
sapnął upadając na podłogę i powstrzymując się tylko dłońmi przed położeniem.
Byłem zaskoczony tym, że nie krzyknął od tego ataku. Spojrzałem na Wiewióra i
Granger, która wtuliła się w ramiona rudzielca, próbując się nie rozpłakać i na
to nie patrzeć. Nie dziwiłem jej się, bo kolejny cios rozdarł skórę na plecach
Pottera. Był jednak zacięty i starał się powstrzymywać ból, nie zwracając uwagi
na to, że coraz więcej krwi spływa strumieniami po ciele. Z każdym uderzeniem
było coraz gorzej. Otwarte rany musiały potwornie piec, a nowe ataki, które
uderzały w sam ich środek powodowały, że chłopak zaczął tracić przytomność.
Widziałem jak jego ramiona zaczynają drżeć, a oddech przyspieszać.
Granger upadła na kolana i
zakryła dłońmi usta. Po policzkach ściekały jej łzy, a ona sama wyglądała,
jakby miała zaraz pobiec do przyjaciela. Ramiona Weasleya jednak ją skutecznie
przytrzymały. On sam nie wyglądał wcale lepiej. Patrzył z przerażeniem i bólem,
jak jego przyjaciel jest katowany.
Nie wiedziałem jak to
przedstawienie ma długo jeszcze trwać. Powoli miałem dosyć. Dopingowania
śmierciożerców, głośne aplauzy i syki, gdy Potter upadał coraz bardziej, powoli
mnie wykańczały. Dodatkowo Czarny Pan nie wyglądał na zachwyconego brakiem
reakcji swojej ofiary, gdyż Potter mimo, że załamał się i leżał na podłodze, nie pisnął nawet
głośniej, tylko czasami jęknął. Jego plecy były czerwone od długich pręg, a podłoga
zaczęła gromadzić coraz większą kałużę krwi. Nie mogłem w to uwierzyć, że
wytrzymywał wręcz cios za ciosem bez najmniejszego piśnięcia. Czarny Pan nagle
wpadł w furię.
Kolejne uderzenie jednak było ostatnim.
Nastąpił trzask łamanej kości i mętne spojrzenie oczu Wybrańca, a także ślina i
krew która wypłynęła z jego ust. Potter zemdlał z bólu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz