Przez resztę drogi nie odezwaliśmy się do
siebie więcej. Potter na całe szczęście stracił siły do tych ckliwych rozmówek.
Fakt faktem, zostawił w mojej głowie pewne niedomówienia, ale póki co, nie
zamierzałem sobie nimi zaprzątać głowy. Przede mną stało o wiele większe
wyzwanie. Rozmowa z Theodorem. Dzisiaj w końcu naszedł dzień, gdy miał się
dowiedzieć całej prawdy. Teraz pozostawało tylko pytanie: Czy mi wybaczy?
Tak, to zaskakująco dziwne, że przejmowałem
się czymś takim, nieprawdaż? To wszystko dlatego, że Theo pozostał jedyną osobą
w moim otoczeniu, którą szanowałem. Może faktycznie był kimś, komu powierzyłbym
życie? Może to właśnie on był tą jedyną osobą, która była tego warta? No nie,
przecież nie miałem o tym myśleć… Ci Gryfoni byli doprawdy irytujący. Tylko
zmuszali mnie do myślenia o sprawach, które tak naprawdę nie powinny mieć
znaczenia.
Wprowadziłem Pottera do celi, oddając go w
ręce Weasleya i Granger, którzy od razu do nas podbiegli z przerażeniem.
Złapali go jakby był najbardziej kruchą osobą na świecie i położyli delikatnie
na pryczach, na których spali.
Granger natychmiastowo otarła jego twarz z
krwi i pochyliła się nad nim, badając czynności życiowe. Oboje byli tak zajęci,
że nie zwrócili ku mnie nawet krótkiego spojrzenia, dlatego przez chwilę
przyglądałem się im w milczeniu.
Czy naprawdę Potter był tak ważny, że
przestali zwracać uwagę na swoje rany, a zajęli się nim? Czy to właśnie była
ich ta przewspaniała przyjaźń, o którą daliby się pozabijać? Czy to naprawdę
było warte?
Dopiero, gdy miałem wychodzić, Granger
odwróciła się w moim kierunku. Stanęła nieruchomo i spojrzała przez krótką
chwilę na mnie. Miałem wrażenie, że chce coś powiedzieć, ale bez słowa
powróciła do powierzchownego opatrywania przyjaciela.
Nie zwracając na siebie większej uwagi, po
prostu wyszedłem z pomieszczenia. Niespiesznie szedłem w kierunku swojej
sypialni. Moja głowa po prostu pękała, choć dzisiejszego dnia było ze mną
lepiej niż wczorajszego. Przyjaźń i miłość. Dwa uczucia, które potrafią człowieka
doprowadzić do wielu cierpień. Niszczą gorzej niż ich całkowity brak. Zmuszają
do poświęceń i głębszych przemyśleń, a potem doprowadzają do skraju szaleństwa.
Gdy wszedłem w końcu do sypialni, przebrałem
się w czyste szaty i ogarnąłem się pospiesznie. Spojrzałem na swoje odbicie w
lustrze krytycznie. Zmieniłem się przez ten rok niesamowicie. Byłem bledszy niż
kiedyś, skóra delikatna jak pergamin. Oczy nie miały w sobie dawnego
ironicznego blasku, usta suche, a włosy wypłowiałe. Jeżeli ktoś chciałby
zobaczyć zniszczonego człowieka, byłem wręcz idealnym przykładem, nie tylko w
przypadku fizyczności, ale również psychiki.
-Gotowy? –zapytał Theodor, wchodząc jak
zwykle –bez pukania.
-Jasne. Ale ty w końcu mógłbyś się nauczyć,
że gdy drzwi są zamknięte, puka się. –warknąłem, a on tylko uśmiechnął się w
moim kierunku drwiąco.
-Jasne, może kiedyś skorzystam z twojej rady.
Gdzie planujesz iść?
-Może Dziurawy Kocioł? –zaproponowałem. –Czas
się stąd wyrwać na trochę.
Nott skinął ochoczo i wyszliśmy z mojej rezydencji,
zakładając na twarz maski. Na całe szczęście jako domownik tego domu miałem
zezwolenie na teleportację, a zaklęcia ochronne na mnie nie działały, więc już
po paru sekundach wylądowaliśmy przed pubem, na którym smętnie zwisał szyld
zapraszający do środka. Tak, to miejsce również nie było takie jak kiedyś. W
środku było niewielu ludzi, pomieszczenie zrobiło się brudne i obskurne, ale
przede wszystkim bezpieczne dla takich spotkań.
-To co miałeś mi do powiedzenia? –ponaglił
Theo, gdy dostaliśmy szklanki z bursztynowym napojem.
Wpatrzyłem się w zawartość swojego whisky,
rozmyślając nad rozpoczęciem.
-Pamiętasz ostatnią wojnę w Hogwarcie? Rok
temu?
-Tak, wtedy zginął…
-Właśnie. –przerwałem mu. –Wtedy zginął
Blaise. A to wszystko było moją winą, nie, posłuchaj. –podniosłem głos. –Nie
przerywaj, dopóki nie skończę, Nott.
Theodor skinął niechętnie głową, a ja
westchnąłem przeciągle, wpatrując się w bursztynową ciesz, jakby służyła za
myślodsiewnię, w której widziałem całe zajście, jakby to było wczoraj.
-Jak pamiętasz, ja i Blaise byliśmy
przydzieleni do tego samego oddziału. Ciebie z nami nie było, bo jako medyk
byłeś potrzebny gdzie indziej. My mieliśmy trzymać się razem, ale sytuacja
zmusiła nas do chwilowego rozdzielenia. Każdy zajął się własnymi sprawami.
Zabiłem kilku ludzi, a po chwili zobaczyłem, jak obok mnie ginie Jugson. To
Blaise go zabił. –widziałem jak Theodor wytrzeszcza oczy, ale nie powiedział
nic. –Tak, Blaise go zabił i powiedział, że mam iść z nim. Mieliśmy szukać
ciebie i przejść na stronę Zakonu Feniksa. Twierdził, że nam pomogą, że
wszystko się ułoży. Ja jednak nie chciałem tego zrobić. Bałem się przejść na
inną stronę, w końcu nie mieli powodów, by nam pomóc. Mieliśmy mieć wrogów po
obu stronach? Czekać, aż zabiją nas jedni albo drudzy? Wahałem się, aż w końcu
obok nas stanął Mulciber. Widział, że Zabini zabił Jugsona. Powiedział, że mamy
zdrajcę wśród nas i wycelował w niego. Nie zrobiłem nic, Theo. Wahałem się cały
czas, nie pomogłem mu. Gdybym się pospieszył, gdybym zareagował… Było za późno,
a ten kutas rzucił zaklęcie w Blaise’a. Przekoziołkował tak, że uderzył z całej
siły w stos kamieni. Wśród nich był pręt, w który się wbił. Nie było możliwe,
aby przeżył. Wściekłem się i zabiłem Mulcibera. Zabiłem skurwiela gołymi rękami
i zrobiłbym to raz jeszcze, gdybym mógł. Blaise, on… umarł mi w ramionach,
Theo. Umarł, a ja nie mogłem nic z tym zrobić.
Nie wiedziałem, że mój głos zaczął niebezpiecznie
drżeć. Zaległa cisza i w końcu odważyłem się spojrzeć na Theodora. Jego oczy
były całe zaszklone, ale nie wypłynęła z nich ani jedna łza. Patrzył na mnie z
bólem i niedowierzaniem, ściskając mocno swoją szklankę.
-Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej?
-Nie chciałem o tym wspominać. Poza tym,
wolałem, żebyś choć ty miał normalne życie.
-Normalne życie? –prychnął. –Ono już nigdy
nie będzie normalne. A co do twojej historii… To nie jest twoja wina, Draco.
-Nie? –sarknąłem. -Czy gdybym nie zabił
wcześniej Mulcibera, nie zareagował w jakiś sposób, to Blaise byłby teraz
martwy? Nie.
-Słuchaj, co się stało, to się nie odstanie. Zawahałeś
się, to było normalne będąc w tej sytuacji. Zabini by skopał ci dupę za to, że
się obwiniasz, a mi za to, że ci na to pozwalam.
Kącik moich ust uniósł się delikatnie w górę.
To prawda, Blaise nie byłby z tego zadowolony. Może faktycznie Theo miał rację?
Co się stało, to się nie odstanie. Pozostawał jednak fakt, że byłem przy jego
śmierci, w jakimś stopniu odpowiadałem za nią i czuję się winny mimo wszystko.
Chcę mieć to na sumieniu nawet świadom tego tylko przed samym sobą.
-Jak dobrze w końcu wyjść z tamtego miejsca.
–westchnął Theo, zmieniając temat. –Powinniśmy robić to częściej.
-Ja też mam go dość. –przytaknąłem. –Nawet
mnie zaczęło to męczyć.
-Niemożliwe! –stwierdził ironicznie.
–Najlepszy i ulubiony śmierciożerca Czarnego Pana ma dosyć służby?
Parsknąłem śmiechem, a Theodor mi zawtórował.
Od dawna nie śmiałem się w ten sposób. Miałem wrażenie, że chyba zapomniałem
jak to się robi, a moje ruchy były takie nienaturalne.
-Pamiętasz jak przychodziliśmy tutaj za
dzieciaka? Barman Tom zawsze nas wyganiał, bo kradliśmy spod lady butelki piwa
kremowego. –zaśmiał się.
-Tak, a potem okłamywaliśmy go, że jesteśmy
już pełnoletni, gdy mieliśmy po piętnaście lat, by sprzedał nam whisky. Bardzo
często tutaj siedzieliśmy. –przytaknąłem z rozbawieniem i rozejrzałem się
wokoło. –Zmieniło się tutaj.
-Już nie przesadzaj, Tomowi nigdy nie chciało
się sprzątać. –mruknął, zmuszając mnie do kolejnego niewprawionego uśmiechu.
Przez chwilę poczułem się, jakbym na nowo był zwyczajnym nastolatkiem, który
przychodził z kolegami do paru na parę drinków. –A pamiętasz jak…
-UWAŻAJ! –ryknąłem i skoczyłem na niego,
przewracając go razem z krzesłem na posadzkę.
Przy stoliku, który stał obok okna rozbrzmiały krzyki i nastąpił mały wybuch, powodując, że szkło rozprysło się wokoło, a
zaklęcia, które ktoś, nie potrafiłem zlokalizować kto, rzucił, odbijały się
rykoszetem po pomieszczeniu. Schowaliśmy się za najbliższą szafką, oceniając
sytuację. Pomieszczenie zaczęła opanowywać jakaś przedziwna zasłona dymna, a
także coraz głośniejsze wrzaski.
-Co się dzieje? –zapytał półszeptem Theo.
-Nie wiem, nasłuchuj.
Oboje wytężyliśmy słuch, próbując dowiedzieć
się kto zaczął atak. Bardzo szybko doszliśmy do tego i oboje spojrzeliśmy na
siebie gwałtownie.
-Zakon Feniksa wciąż działa, niech żyje Harry
Potter! Nie poddamy się, walczmy!
-To Zakon! –wykrzyknął Theo z niepoprawną
radością. –To nasza szansa, Draco! Teraz
może nam się udać!
-Theo, nie…
Nie udało mi się dokończyć, bo Theodor
wybiegł z naszej kryjówki, kierując się w stronę wybuchu. Wybiegłem zaraz za
nim. Jeden z czarodziejów odwrócił się w naszą stronę. To był Finnigan.
Spojrzał na nas zaskoczonymi oczami i wycelował w nas różdżką. Nie zdążył.
Złapałem Theodora za szatę i teleportowałem nas. Wylądowaliśmy przed moją
rezydencją, oddychając ciężko.
-Dlaczego to zrobiłeś?! –krzyknął ze złością.
–Mieliśmy szansę!
-Jaką szansę, pojebało cię do reszty?! Nie
bądź naiwny, Theodor! To nie była szansa, to była zwykła śmierć! Podstawiłeś mu
się! Myślisz, że nie strzeliłby w ciebie? Poza tym, nie zapominaj, że nadal
jesteśmy śmierciożercami! Nie spojrzą na nas przychylnie, bo nagle chcesz
zmienić stronę! Pomyśl, ilu ludzi zabiliśmy! ICH ludzi! Teraz dodatkowo
więzimy w lochach Pottera, który jest ich bohaterem! To by było samobójstwo,
Theo.
Theodor wyglądał, jakby chciał się ze mną
jeszcze kłócić, ale spojrzał na mnie niechętnie i westchnął, przymykając oczy.
-Masz rację. To było głupie. My już nie mamy
szans na normalne życie.
Nie powiedział nic więcej, tylko wszedł do
domu, zostawiając mnie samego. Zacisnąłem ze złością pięści i wszedłem za nim,
wracając do sypialni.
Moja pięść zaatakowała z wściekłością
pobliską ścianę, krusząc kawałek. Opadłem na łóżko, nie przejmując się
krwawiącą ręką. Byłem wściekły. Wściekły na Theodora, na siebie, na cały ten
przeklęty Zakon. Po raz drugi miałem propozycję i okazję do nich dołączyć, ale
odmówiłem. Nie żałowałem tego, ale przez sekundę przeszła mi przez głowę myśl,
jakby to było. Czy by się udało, czy by nas zabili czy oszczędzili. Miałem
rację mówiąc to wszystko Theodorowi, prawda? Ale on również miał rację. My już
nigdy nie będziemy mieli normalnego życia.
***
Z samego rana zszedłem do salonu coś zjeść.
Za mną kolejna noc nieprzespana od natłoku myśli. Kto by pomyślał, że będę się
zastanawiał nad tym, jak pracuje Zakon Feniksa, a także jakimi priorytetami i
zasadami się kieruje. To było nawet gorsze niż myślenie o Granger, Potterze i
całej reszcie pojebów. To było o wiele gorsze.
Przywitałem się z Theodorem, który był
podejrzliwie wesoły. Przecież wczoraj jak się żegnaliśmy na takiego wcale nie
wyglądał. Myślałem, że będzie markotny i burkliwy, a tutaj taka niespodzianka.
-Stało się coś? –zapytałem podejrzliwie.
-Nie, a co miało się stać? –spojrzał na mnie
niewinnie.
-Mam wrażenie, że coś kręcisz.
Mój przyjaciel roześmiał się, jak na mój gust
trochę nerwowo i pokręcił głową uspokajająco.
-Nie, wszystko w porządku.
-No skoro tak…
Moje ostatnie słowa zagłuszyło wejście
Snape’a, który wszedł do pomieszczenia, jak zwykle powiewając swoją czarną
szatą. Wszyscy obecni spojrzeli na niego zaskoczeni. Niewiele osób wiedziało o jego
wczorajszej obecności w tym domu. Szczerze powiedziawszy, również mnie
zaskoczył. Myślałem, że będzie przychodził tylko na przesłuchania Pottera.
-Witam wszystkich. –rozejrzał się o pokoju,
jakby sprawdzając obecność. –Przybyłem tutaj na rozkaz Czarnego Pana. Mam go
zastępować, do czasu jego powrotu, dlatego teraz wykonujecie moje polecenia,
zrozumiano?
Po całym pomieszczeniu przebiegły zaskoczone
lub niezadowolone pomruki, tylko Theodor zachichotał cicho pod nosem i nachylił
się w moją stronę rozbawiony. Spojrzałem na niego jak na wariata, ale również
pochyliłem się ku niemu.
-To już wiemy dlaczego Bellatriks chodzi od
wczoraj z taką kwaśną miną, jakby ktoś jej gówno pod nos podłożył.
Parsknąłem śmiechem i oboje spojrzeliśmy na
Lestrange, która siedziała smętnie przy stoliku i wpatrywała się z nieukrywaną
furią i niechęcią w Snape’a. Na pewno nie spodziewała się, że Czarny Pan usunie
ją od tymczasowej władzy. Zazwyczaj to ona górowała, a w tym momencie
zapomniała, że mężczyzna również należy do ulubieńców jej Pana.
-Myślisz, że te siniaki na jej szyi to
dlatego, że próbowała popełnić samobójstwo? –ponownie szepnął Theo.
-Nie sądzę, pewnie próbowała zrobić dobrze
Czarnemu Panu.
Roześmialiśmy się ironicznie, ale ktoś
postanowił nam przerwać.
-Mylicie się, głupie dzieciaki. –warknął
Rosier, widocznie przysłuchujący się naszej rozmowie. –Nie słyszeliście?
Wczoraj z wściekłości zabiła trzy szlamy, rzuciła się również na Granger, ale
Snape jej przerwał. Zabiła również jakiegoś wilkołaka i Greyback się wściekł.
Podobno Czarny Pan również, ktoś na nią doniósł. Jedna z tych szlam rzuciła się
na nią i próbowała udusić, stąd te ślady. Jeżeli chcecie, mogę wam zdradzić
szczegóły co się później z nią stało.
-Nie trzeba. –syknął z obrzydzeniem Theo. –A
co się stało z Granger?
-Snape z tego co wiem ją odprowadził, ale…
-CISZA! –zarządził Mistrz Eliksirów, patrząc
na nas wściekłym wzrokiem. –Mam dla was pewne… rozkazy. Z tego powodu, że
Potter i jego przyjaciele mają żyć, dopóki nie wróci Czarny Pan, mam dla nich
zadanie. Mają pracować w ciągu dnia. Oczywiście rozkład przesłuchań nie uległ
zmianie.
-Nie mają na to siły! –krzyknął Theo, a Snape
zmroził go wzrokiem.
-Nie odzywaj się nie pytany, Nott.
-Ale jako główny medyk…
-Jako główny medyk będziesz pilnował, aby
byli do tego zdolni. –wpadł mu w słowo. -Tylko Granger i Weasley. Potter ma
siedzieć w lochach sam. To go osłabi. Zawsze był uzależniony od swoich
przyjaciół.
-Ale…
-Draco, ty będziesz pilnował Granger. Chyba
poradzisz sobie ze szlamą bez różdżki, prawda? Za to Weasley… Avery, słyszałem,
że się z nim poznałeś? Dasz mu jakąś robotę.
-Rozkaz. –wyszczerzył zęby w paskudnym
uśmiechu. –Zajmę się brudnym zdrajcą krwi, Snape.
-Świetnie. A teraz żegnam.
Snape z początku zrobił minę, jakby się nad
czymś zastanawiał, ale po chwili zmarszczył brwi i wyszedł z salonu, a ja
spojrzałem na bladego Theodora.
-Dlaczego każe im pracować? –zapytał cicho, a
ja wzruszyłem ramionami.
-Pewnie dlatego, co powiedział. Chcą osłabić
Pottera.
-Co zamierzasz jej kazać robić?
-Jeszcze nie wiem, coś wymyślę. –mruknąłem
niechętnie. Tak naprawdę nie przychodziło mi nic do głowy, ale nie zamierzałem
mu o tym mówić.
-Malfoy, pospiesz się. –warknął Avery. –Gdy
skończysz, przyprowadź tą szumowinę do mojego pokoju.
Przytaknąłem z niezadowoleniem i wstałem z
miejsca, posyłając przyjacielowi znaczące spojrzenie.
-Spotkamy się później.
Wyszedłem szybko z salonu, zmierzając z
niechęcią do lochów. Nie dość, że muszę z nimi łazić na te cholerne
przesłuchania, odprowadzać ich i to wszystko obserwować, to jeszcze mam mieć na
głowie tę beznadziejną szlamę. Czarny Pan i Snape muszą mnie wyjątkowo
nienawidzić.
Wszedłem do celi i pierwszym co rzuciło mi
się w oczy, to stan Granger. Na jej twarzy widniały siniaki i głębokie rany.
Była brudna od zaschniętej krwi, wręcz w opłakanym stanie. Od razu rozpoznałem
w tym rękę ciotki Belli. Tylko ona lubiła tak okaleczać swoje ofiary.
Całą trójką spojrzeli na mnie, a Granger
skuliła się w przerażeniu. Potter i Weasley natychmiastowo zasłonili ją swoimi ciałami, jakby to miało w czymkolwiek pomóc.
-Czego tutaj chcesz?! –ryknął rudzielec, ale
zmroziłem go wzrokiem.
-Granger i Weasley, za mną. –powiedziałem
beznamiętnie. –Ruszać się, nie będę czekał na was wieczność.
Oczywiście, jak można było się tego
spodziewać, nie ruszyli się. Przewróciłem ze złością oczami i wycelowałem w
nich różdżką.
-Nie każcie mi znowu użyć zaklęcia, bo
wiecie, że to zrobię.
-Czego znowu od nas chcą? –zaskomlała
Granger.
-Zaraz się dowiesz, idiotko. Szybciej!
To Granger podniosła się pierwsza i podała
dłoń swojemu przyjacielowi. Weasley wstał niechętnie, ale obejmując ją, wyszli
z pomieszczenia, rzucając Potterowi uspokajające spojrzenia. Szliśmy w trójkę w
ciszy, nikt nie śmiał się odezwać, choć każde z nas w jakiś sposób miało na to
ochotę. Obserwowałem ich od tyłu. Granger cała się trzęsła, w sumie to w jej stanie każdy krok musiał sprawiać jej jakiś ból, a Weasley był bardzo sztywny,
jakby wiedział co go czeka.
-Nie tam. W drugą stronę. –powiedziałem
spokojnie, gdy chcieli skręcać w korytarz prowadzący do pokoju przesłuchań.
Oboje byli zaskoczeni, ale skręcili w drugą
stronę. Szliśmy jeszcze przez chwilę, gdy doszliśmy do drzwi pokoju Avery’ego.
Załomotałem w nie, a już po sekundzie pojawiła się w nich wyszczerzona w
obrzydliwym uśmiechu twarz.
-Nareszcie. Już nie mogłem się doczekać.
-Właź, Weasley. –kopnąłem go w łydkę i
pchnąłem do pomieszczenia. Granger została przez niego
pociągnięta, ale złapałem ją automatycznie za nadgarstek, przyciągająco siebie.
–Ty nie, szlamo.
-Możesz ją zostawić jak nie masz dla niej
nic do roboty. –mruknął Avery, patrząc na nią wygłodniałym wzrokiem.
Z jednej strony to było wygodne wyjście.
Mogła tutaj posiedzieć, a ja miałbym spokój aż do wieczora. Z drugiej jednak
strony wiedziałem, jakby się to skończyło. Przez moje ciało przeszła fala
obrzydzenia, a także wzdrygnięcie ze strachu Granger.
-Nie, dzięki. Dla niej mam już zadanie.
Idziemy, Granger.
Pociągnąłem ją za sobą brutalnie, nawet nie
starając się o bycie delikatnym. Szliśmy tak szybko, że prawie truchtała za
mną. Słysząc jej jęki, dopiero zwolniłem i zorientowałem się, że wciąż trzymam
w dość mocnym uścisku jej rękę. Puściłem ją, lekko poruszony i spojrzałem na
swoją dłoń, przez którą miałem wrażenie, że przepływają dziwne prądy.
-Gdzie mnie prowadzisz? –wyszeptała zbolałym
tonem.
-Zaraz się dowiesz.
Stanęliśmy przed ciemnymi drzwiami, które w
ostatnim czasie obydwoje poznaliśmy. Było to wejście do pracowni Theodora.
Otworzyłem z rozmachem drzwi i z ulgą
zauważyłem, że jest w środku. Spojrzał na nas z zaskoczeniem, a po chwili
podbiegł, łapiąc Granger za rękę.
-Co ci się stało?!
-Bellatriks. –odpowiedziałem za nią. –Masz
coś dla niej, prawda?
-Oczywiście. Siadajcie.
Usiadłem na jednym z krzeseł, a gdy
zauważyłem, że Granger wciąż stoi, prawdopodobnie bojąc się usiąść, pociągnąłem
ją na krzesło obok siebie. Spojrzała na mnie z zaskoczeniem, ale nie
powiedziała nic. Czekaliśmy w ciszy, aż Theodor skończy się krzątać, poszukując
potrzebnych lekarstw. Gdy skończył, podbiegł do nas i ukląkł przed Granger.
-Mam tutaj lekarstwo, które musisz wypić.
Mieszanka ziół z lekami przeciwbólowymi. Uśmierzy to wszystko i rozpocznie
ziarninowanie ran. Zrobię ci także okłady na te siniaki na twarzy i spróbuję
uleczyć w jakimś stopniu twoją nogę. W porządku?
Granger kiwnęła niepewnie głową i poddała się
jego zabiegom. Przypatrywałem im się w milczeniu. Pozwoliłem na to, bo nie
chciałem aby pracowała w tym stanie. Miałem dość jej jęków i zaciskania z bólu
zębów, a wiedziałem, że Theo podejdzie do tego profesjonalnie.
-Dlaczego mnie tutaj przyprowadziłeś?
–zwróciła się do mnie.
-Będziesz tutaj pracować.
Theodor również spojrzał na mnie z
zaskoczeniem, ale zaświeciły mu się oczy.
-Tak, dobry pomysł. Mam do ułożenia wszystkie
składniki i wyeliminowanie tych przeterminowanych, więc przyda mi się pomoc.
–uśmiechnął się do niej łagodnie i powrócił do oczyszczania ranek.
Cały zabieg trwał z pół godziny. Moje oczy
mimowolnie poruszały się za dłońmi Notta, które wędrowały z gazikami po skórze
Granger. W jakimś stopniu mnie to irytowało, choć nie mam pojęcia dlaczego. Z
ulgą odetchnąłem, gdy była w miarę już uzdrowiona. Theodor zdawał sobie sprawę,
że nie może zrobić tego zbyt dokładnie.
-Wstań i zobacz, czy dasz radę chodzić.
Dziewczyna wykonała jego polecenie i przeszła
się po pokoju.
-Tak, praktycznie nic nie boli. Dziękuję.
Theodor uśmiechnął się do niej promiennie, co
ona odwzajemniła delikatnie i również wstał, a ja podążyłem za nim lekko
niezadowolonym wzrokiem. Powoli zacząłem żałować, że ją tutaj przyprowadziłem.
Zapomniałem, jak on na nią niebezpiecznie reaguje.
-Chodź, pokażę ci, co masz robić.
Poszli do składziku, a po chwili wrócili z
kilkoma koszami. Nott zaczął tłumaczyć jej w jaki sposób ma segregować
składniki i je układać. Wszedł na drabinę i spojrzał z góry na nią.
-Podaj mi tamte fioletowe słoiczki.
-Dlaczego nie zrobisz tego magią?
-Bo mają w sobie specjalne substancje, które
tracą właściwości, gdy tylko poczują na sobie odrobinę magii.
-Sporo wiesz o tym wszystkim. –powiedziała z
podziwem, a Theo roześmiał się.
-Może nie miałem tak dobrych ocen jak ty, ale
z zielarstwa i eliksirów udało mi się zdać SUM-y na Wybitny.
Granger zarumieniła się i uśmiechnęła
delikatnie, co Theodor pochwalił wyszczerzeniem zębów. Tak, z każdą chwilą to
wszystko drażniło mnie coraz bardziej. Obserwowałem jej delikatnie zarumienioną
twarz, zastanawiając się jak daje radę się uśmiechać w tej sytuacji. Jak to
możliwe, że ma na to tyle siły, odwagi, jakiejkolwiek zaciętości, by wykonywać
nasze zadania. A do tego robiła to wszystko z uśmiechem. Przecież w tym domu
doświadczała samych cierpień i poniżeń. Jak ktoś taki mógł się uśmiechać do
swoich oprawców?
-A to co? –zapytała z zaciekawieniem.
-Eliksir powodujący euforię. Miał pomagać
przy przesłuchaniach. Osoba zaczynała się śmiać, ale opowiadała wszystko.
Nieskuteczny w większości przypadków. Malfoyowi nawet nie podniósł jednego
kącika ust, nadal pozostał gburem.
Granger zachichotała i spojrzała na mnie z
lekkim rozbawieniem. Tego było za wiele. Siedzieliśmy tutaj już od paru godzin.
Nawet ja miałem dosyć obserwowania jak Theo ją obmacuje.
-Koniec tego. Granger, na dzisiaj wystarczy.
–warknąłem i wstałem z miejsca, patrząc na nią oczekująco. Posłusznie podeszła
do mnie, a ja złapałem ją za ramię, wyprowadzając i posyłając Theodorowi na
odchodne zirytowane spojrzenie. On gdyby mógł, to wszystko by jej powiedział.
Nawet najbardziej sekretne plany śmierciożerców.
-Czy codziennie będę tam pracować? –zapytała,
a ja przewróciłem oczami. To, że Theodor z nią rozmawiał swobodnie, nie znaczy,
że ja również będę.
-Póki co, tak. Potem się zobaczy. –warknąłem,
co oznaczało koniec tych plotek.
Doszliśmy do lochów i wprowadziłem ją do
środka. Weszła pierwsza i już miałem zamykać za nią kraty, gdy krzyknęła
przeraźliwie. Wszedłem z powrotem do pomieszczenia i dostrzegłem, że pod ścianą
leży wykrwawiający się Weasley.
-RON!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz