Zacisnąłem
mocniej palce na krawędziach parapetu, aż moje knykcie zbielały. Oddech nie
potrafił się uspokoić. Chciałbym móc tak jak kiedyś w prawie beztroski sposób
nie przejmować się czyimś życiem. Nie mieć na swoich barkach tego ciężaru. Nie
musieć myśleć o tym, czy dana osoba przeżyje noc czy nie. Kiedyś to się dla mnie
nie liczyło. Mogłem na to patrzeć, mogłem zabić. Jednym machnięciem różdżki.
Teraz jednak stałem się... słaby. Wciąż mogę zabić człowieka, ale nie mogę w
spokoju obserwować JEJ bólu. Nie potrafię.
- Stałeś się
żałosny, Malfoy. – wyszeptałem do siebie, przymykając powieki. – Jesteś żałosny
tak samo jak Potter, Weasley i Granger. Przestań się nad sobą użalać. Oni są
nikim. Naprawdę chcesz skończyć jak któreś z tej trójki?
Nie
odpowiedziawszy sobie na pytanie, odepchnąłem się od parapetu i spojrzałem
wprost na Granger. Spała, oddychając miarowo, a mnie przeszły niespodziewane
pokłady niechęci w jej stronę. Nie wiem skąd się wzięły, ale moja podświadomość
chciała jej krzywdy.
Nogi same
niosły mnie w jej stronę. Ręce wyciągały w kierunku jej gardła. W kieszeni odznaczała
mi się różdżka, wręcz wibrowała jakby chcąc, by jej użyć. Zabiłbym ją bez
problemu. Nie zdążyłaby nawet otworzyć oczu, a już byłaby martwa.
Tylko pięć
kroków, dwa, jeden, kilka centymetrów...
Opuszki
moich palców musnęły jej szyję, a ja oprzytomniałem. Odskoczyłem od niej jak
oparzony, patrząc na trzęsące się dłonie z przerażeniem. Jeszcze sekundy, a
bym...
Zacisnąłem
dłonie w pięści i bez większego namysłu odwróciłem się, wybiegając z
mieszkania. Byłem na siebie wściekły. Chłodne powietrze było wręcz ukojeniem na
rozszalałe myśli. Uciekałem.
Każdy krok
między uliczkami prowadził mnie jak najdalej od niej. Pragnąłem tego. Odejść i
nie musieć się wrócić. Nie musieć spojrzeć w oczy. Nie zobaczyć bólu. Powrócić
do swojego życia.
Sam już nie
wiedziałem gdzie idę. Nogi niosły mnie przed siebie, a kolejne godziny
bezczynnego szlajania się wprowadzały w większy mętlik. Tak, moja podróż była
bezsensowna. Nie miałem swojego celu. Tak naprawdę nie wiedziałem co ze sobą
zrobić, dlatego kolejne godziny spędzałem na przechodzeniu kilka razy wąskimi,
brudnymi uliczkami.
Nie wiem ile
czasu minęło, ale w końcu przystanąłem, wpatrując się w pewne miejsce. To
właśnie tutaj usłyszałem o tym, że przesłuchują mojego przyjaciela.
Podejrzewają o współpracę ze mną. To wszystko moja wina, że na to pozwoliłem.
Nie pomogłem mu.
Moje ciało
po raz kolejny dzisiejszego dnia zalała fala wściekłości. Wręcz drżałem z
furii, a także niemocy. Nie mogłem mu pomóc, choć tak bardzo chciałem. Najpierw
pozwoliłem zginąć Blaise'owi, a teraz miałem na to samo zezwolić Theodorowi?
Nie. W tej
chwili coś wybuchło we mnie. Wylało z siebie wszelkie emocje. Teleportowałem
się, dobrze wiedząc w jakie miejsce zmierzam. Mogło to być moim błędem, ale nie
dbałem o to. Już wiele ich w życiu popełniłem. Mam dość zważania na to, co
robię źle.
Stanąłem na
wysokim wzgórzu, chowając się za niewielkim głazem. Czułem się bezpiecznie. Za
mną rozpościerał się gęsty, ciemny las. W każdej chwili mogłem ukryć się w
gęstwinie jak cień. Aczkolwiek wróg również mógłby zajść mnie bezdźwięcznie od
tyłu. W tej jednak chwili otaczała mnie samotność.
Ciekawe na
jak długo...
Wychyliłem
się z bezpiecznej kryjówki, zakładając na siebie kaptur ciemnej bluzy.
Podszedłem bliżej, lustrując wzrokiem mój dom. Wyglądał niczym forteca. Wręcz
czarna, otoczona rodzącym się złem. Ciemne kłęby dymów otaczały jej mury, chcąc
się w nie wedrzeć. Po dziedzińcu przechadzali się poubierani w szaty
śmierciożercy, uważnie rozglądający się wokoło.
Szukałem
jednej, cholernej luki w tym całym miejscu! Czegoś, co pozwoliłoby mi się
wedrzeć do środka i wyjść z powrotem. Nie mogłem się teleportować. Po mojej
ucieczce wiedziałem, że pozwolenie na teleportacje zostało również odebrane
mojej rodzinie.
Czarny Pan
nie jest głupi. Moja rezydencja była zabezpieczona w każdym miejscu, chroniona
potężnymi zaklęciami. Nie mogła mieć w sobie luk.
Osunąłem się
w cień, zagryzając wargę, nie mogąc oderwać wzroku od mojego niedawnego miejsca
zamieszkania. Gdzieś w samym środku był Theodor. Prawdopodobnie przesłuchiwany
i torturowany. Jeżeli przez chwilę miałem tą nadzieję, że uda mi się tam wejść
niezauważony, to bardzo szybko umarła. Nie byłem w stanie tego zrobić.
Moją burzę
myśli przerwały pospieszne kroki. Ktoś się zbliżał do mnie w bardzo szybkim tempie.
Zanim jednak zdążyłem zauważyć jego twarz, teleportowałem się. Nie miałem teraz
sił na konfrontacje.
Wylądowałem
w jednej z poznanych mi już uliczek. Obdrapane ściany, niesamowity smród
zgnilizny, albo martwych, rozkładających się zwierząt. Ominąłem szybko walające
się po ziemi śmieci, wychodząc na główną ulicę.
Minąłem
niewielu ludzi. Strach mugoli dało się czuć na kilometry. Nie wiedzieli co się
dzieje, ale byli świadomi, że to nic dobrego. Mimo iż nie widzieli dementorów,
którzy od czasu do czasu pojawiali się w ich pobliżu, to czuli. To było tak,
jakby śmierć dosłownie przeszła obok.
Wszedłem do
najbliższego sklepu, rozglądając się po półkach. Jedno zwróciło moją uwagę na
dłużej. Sięgnąłem po butelkę mugolskiego alkoholu, patrząc na niego nieufnie.
Kolejny raz chciałem uciec w ten sposób. Coś próbowało mnie powstrzymać, ale
zadecydowałem.
Zaklęcie
zapomnienia pomknęło w kierunku sprzedawcy, a ja ponownie wyszedłem na
zewnątrz, ściskając butelkę w pewnym uścisku. Popatrzyłem na nią jeszcze raz,
jakby z wahaniem. Po chwili jednak jej zawartość zaczęła lądować w moim
organizmie, siejąc w nim spustoszenie.
Bardzo
szybko poczułem skutek. W głowie zaczęło mi wirować, a w ustach czułem posmak
żółci.
Ucieczka,
żal, rezygnacja, słabość. Człowiek nieudacznik. Nim się stałem. Pozwalałem, by
tak wiele niepotrzebnych czynników na mnie wpływało.
Ale
widziałem w oddali JĄ. Światełko daleko w tunelu, gdzie zacząłem nieświadomie
podążać. Bo właśnie tam coś mnie wołało i przyciągało do siebie. Nie miałem nad
sobą panowania, byłem jak szmaciana lalka, którą można przywiązać za sznurek i
ciągnąć do siebie z niewielką siłą, bez większych oporów.
Jedyną
przeszkodą były schody prowadzące w górę. Pierwszy krok był najprostszy. Każdy
kolejny okazał się być większą mordęgą. Nie mam pojęcia ile czasu zajęło mi ich
pokonanie, ale dotarłem na samą górę, czując, że wzrok mi odjeżdża.
Przeszedłem
przez drzwi, gdy usłyszałem to. Cichy płacz. Wiedziałem do kogo należy. Ze
ściśniętym sercem chciałem ruszyć w stronę jej pokoju, ale słowa wypowiedziane
przez nią mnie zatrzymały.
-
Przepraszam, Ron. To moja wina. Gdybym wtedy na to nie pozwoliła... Proszę,
wybacz mi. Nie powinnam była. Gdyby nie ja, byś ciągle żył! To wszystko poszło
w nie tą stronę! Przecież obiecaliśmy sobie, że po wojnie wszystko dobrze się
skończy! Że się ułoży! Zraniłam cię, ale ty wciąż przy mnie byłeś. Przepraszam
cię...
Jej słowa
sprawiły, że moje serce przez chwilę zamarło. Dobrze wiedziałem, że wciąż żyje
jego śmiercią, ale nie zdawałem sobie sprawy, że tak bardzo obwinia siebie.
Dopiero teraz doszło do mnie, że był dla niej kimś cholernie ważnym. Kimś, kto
najprawdopodobniej miał żyć w jej sercu do samego końca i nie opuszczając go.
Nie zwalniając swojego miejsca dla innej osoby.
Nie wiem
jakim cudem, ale udało mi się ociężałym krokiem ruszyć z miejsca. Mój krok
jednak zwrócił się w stronę mojego obecnego pokoju. Coś nieprzyjemnie
przebijało moje serce, więc nie potrafiłbym spojrzeć w jej twarz.
- Malfoy? –
usłyszałem ciche wołanie.
Z
zaciśniętymi ustami oparłem się o framugę jej pokoju, patrząc na nią z
niechęcią.
- Gdzie
byłeś? – ponownie wyszeptała.
-
Przewietrzyć się. – odparłem, ale z moich ust wypadł tylko niezrozumiały
bełkot.
Widziałem,
że jej twarz tężeje i robi się niespokojna. Zacisnęła nerwowo wargi, łapiąc
palcami mocno koc. W pewnym momencie jej usta się rozluźniły i zadrżały.
- To
wszystko moja wina.
Spojrzałem
na nią z zaskoczeniem, próbując opanować swój obecny stan. Fakt, że jestem
czarodziejem bardzo mi w tym pomagał. Nie dość, że nasze ciało szybciej
regeneruje rany, to również działanie większości płynów. A szczególnie
mugolskich.
- Dlaczego
tak uważasz? – każde słowo starałem się wypowiedzieć powoli i wyraźnie, co najwidoczniej
mi się udało.
- Gdybyś...
gdybyś mnie wtedy nie uratował, byłoby inaczej. Nie zachowywałbyś się tak i...
- Nie myśl
sobie, Granger, że zrobiłem to wyłącznie dla ciebie. – syknąłem. – Zrobiłem to
dla siebie. Miałem wszystkiego dość. Tak jest lepiej.
Ku mojemu i
jej zdziwieniu, opadłem na krzesło w jej pokoju, ciężko wzdychając. Jej
zaskoczone spojrzenie zalała fala czegoś na kształt ulgi.
- Płakałaś.
– zauważyłem, a ona się zarumieniła. – Nie warto płakać, Granger.
- Co ty o
tym możesz wiedzieć, Malfoy? – burknęła.
- Bo płacz z
tęsknoty ciągle będzie ciągnął cię w przeszłość. Nigdy nie zaczniesz żyć
normalnie.
Trafiłem w
sedno. Wiedziałem to po jej zamglonym, płaczliwym spojrzeniu.
- Jak sobie
radzić z przeszłością? – wychrypiała.
- Myśl o
przyszłości. Czas zostawić przeszłość za sobą. W sercu wciąż pozostaną z tobą
najważniejsze chwile. Nic się nie skończyło, Granger. To się dopiero zaczyna.
Bo wszystko co podobno ma koniec, jest nowym początkiem.
***
Kolejne
tygodnie mijały w zaskakującym tempie. Z zadowoleniem obserwowałem jak z każdym
dniem ona odżywa, jak wracają jej siły. Każda chwila była czymś, co napędzało
ją do życia. Walczyła. Zaciskała zęby z bólu, dzielnie przezwyciężając
wszystkie przeciwności.
- Mówiłam,
że dzięki magii po tygodniu usiądę samodzielnie! – wykrzyknęła z uśmiechem, po
czym jęknęła i opadła na poduszki.
- Taaak,
Granger, gratuluję. – odpowiedziałem drwiąco, podając jej kanapki, które, mogę
się pochwalić – wyglądały coraz bardziej apetycznie.
- Tobie też
lepiej wychodzi gotowanie. – odgryzła się, za co zmierzyłem ją groźnym
wzrokiem.
- Ta rana
chyba wciąż cię boli. – powiedziałem spokojnie, widząc, że szatynka trzyma się
za okolicę brzucha.
- Tylko ta,
z całą resztą jest lepiej.
- Pokaż mi
ją, czytałem jedną z twoich głupich książek i wydaje mi się, że potrafię ją
uleczyć.
- Widzę, że
rozszerzasz horyzonty. – zażartowała, na co delikatnie się uśmiechnąłem.
- A ja
widzę, że rzeczywiście ci lepiej. Podnieś koszulkę.
Zlustrowałem
spojrzeniem wszystkie ranki. Może nie byłem w stanie uleczyć wszystkich, mogłem
spróbować chociaż część. Największy problem jednak stanowiła wciąż ta na
brzuchu. Mimo, że polewałem ją co jakiś czas odrobiną dyptamu, ona wciąż była
dość poważna.
Zacząłem
mamrotać pod nosem zaklęcia leczące, z satysfakcją dostrzegając, że część tych
mniejszych zaczyna się goić. To było coś. Każda wyleczona rana była krokiem w
przód.
Przesunąłem
opuszkami palców po skórze jej brzucha, czując jak pod nimi pojawiają się
dreszcze. Uśmiechnąłem się delikatnie i odsunąłem od niej, zakrywając kocem.
-
Skończyłem. Idę teraz się trochę rozejrzeć, a ty siedź grzecznie w łóżku,
Granger.
- Bawi cię,
że możesz mi rozkazywać? – mruknęła.
- O ile się
nie mylę, mogłem to robić od jakichś dwóch miesięcy.
Prychnąłem
nad jej oburzoną miną i wyszedłem z mieszkania, dopiero pozwalając sobie na
większy uśmiech. Nasze relacje mimo wszystko były o wiele lepsze. Z początku
były rozważne, nieufne i sztywne. Teraz z dnia na dzień były swobodniejsze,
towarzyszył im delikatny żart czy uśmiech. Łączyła nas nietypowa więź. Oboje w
przeróżny sposób zawdzięczaliśmy sobie życie.
Przemierzałem
ulicami, a z ust nie potrafiłem pozbyć się delikatnego uśmiechu. Nie
zastanawiałem się gdzie idę. Przechodziłem tędy kilka razy dziennie. Minął
zaledwie tydzień, a ja już znałem zakamarki i sekrety tego miejsca. Mogłem
śmiało przyznać, że cały teren był już dla mnie przetartym szlakiem.
Nie tylko
Granger miałem na głowie, a także cały ten syf. Teren, śmierciożercy, Zakon
Feniksa, a nawet coś tak nieznaczącego jak sprzedawcy w sklepach.
Mimo, że ja
znam tutaj prawie wszystkich – mnie nikt. Jestem jak cień. Wiem kiedy i jak
gdzie iść, by nie natknąć się na niezapowiedzianych gości. Zaczarowuje
sprzedawców, wymazuję pamięć przechodniom. Nikt nie zna mojej twarzy, choć może
widzi ją w snach.
Myślałem, że
wszystko mam pod kontrolą, że wymazałem dowody na moją obecność w tym miejscu,
ale szybko mnie wyprowadzono z błędu. Dotarłem do sklepu, gdy zauważyłem
opartego o szybę mugola. Był martwy. Z jego klatki piersiowej, ust i oczu
skapywała krew. Nie wiem ile czasu tutaj leżał, ale zdążyło się przy nim
zgromadzić stado much.
Miejsce do
którego się zlatywały zainteresowało mnie najbardziej. Podszedłem bliżej, a
serce mi zamarło niebezpiecznie. Na jego brzuchu były wyryte dwa słowa, przez
które przeszedł mnie dreszcz.
„Znajdziemy
cię" świeciło
krwawą poświatą zostawioną przez magię. Byłem pewien, że to zasługa moich
niedawnych towarzyszy. Rozejrzałem się wokoło, ale nikogo nie dostrzegłem.
Wyciągnąłem mimo wszystko różdżkę, szukając poszlak.
Od ciała
ciągnęły się wysychające już ślady krwi. Śmierciożercy jednak nie zostawiają
takich śladów bez powodu. To miało zwołać mnie. Miałem wpaść w ich pułapkę.
Wiedziałem
co mnie czeka, mimo wszystko ruszyłem za ich tropem. Skoro tak bardzo chcieli
spotkania ze mną, dostaną je. Zobaczymy dla kogo skończy się to lepiej.
Krwawe ślady
zaprowadziły mnie do jednej z uliczek. Powoli panował półmrok, więc ciężko było
mi cokolwiek wypatrzyć. Po dokładniejszemu przeanalizowaniu terenu zauważyłem,
że pod ścianą leży kolejne ciało. To jednak rozpoznałem od razu. Był to
sprzedawca ze sklepu. Przed śmiercią musiał być przerażony, na co wskazywały
otwarte szeroko oczy i usta.
Na jego
klatce piersiowej również został wyryty napis. Zapaliłem światło na różdżce i
uklęknąłem by go odczytać.
- Niespodzianka. Ambitnie.
– mruknąłem.
- Cieszymy
się, że ci się podoba. – usłyszałem za sobą cichy głos.
Wstałem i
obróciłem się w stronę mężczyzn, błyskawicznie stając w pozycji bojowej, wyciągając
przed siebie różdżkę.
- Długo
musieliśmy na ciebie czekać, Malfoy. – powiedział jeden z nich. – Jednak tutaj
się ukrywałeś. Gdzie masz swoją dziwkę?
Zacisnąłem
mocniej palce na różdżce, czekając na ich ruch. Jeden fałszywy, nieodpowiedni
ruch, a będzie po mnie...
- Nie
odpowiesz? Nie szkodzi. I tak ją znajdziemy. Osobiście wypruję z niej flaki.
- Nie
zdążysz. – odpowiedziałem lekceważąco. – Ja z twoimi będę szybszy. Rictusempra!
Zanim
zdążyli zareagować, zaatakowałem. Jedno zaklęcie, a już po chwili kolejne. Nie
byli dla mnie przeciwnikami. Po kilku sekundach jeden upadł na posadzkę, a
drugi zaczął biec w moją stronę. Ja również zacząłem biec. Gdy był odpowiednio
blisko, uniosłem nogę, kopiąc go prosto w żołądek i odrzucając od siebie.
Prawdopodobnie
było mu mało, bo ledwie, ale zaczął się podnosić. Podszedłem do niego leniwym
krokiem, a po chwili prychnąłem i uśmiechnąłem się.
- Avada
kedavra.
Odwróciłem
się w kierunku jego towarzysza, który spojrzał na mnie z przerażeniem. Do niego
również podszedłem powoli, a następnie podniosłem za poły szaty, ciskając na
ścianę, a następnie przyciskając go do niej.
- Gadaj,
śmieciu, co się dzieje z Nottem?
- Czyżby
odzywało się w tobie dobre serduszko?
- Zadałem ci
pytanie! – przycisnąłem łokieć do jego gardła, powodując zduszony jęk.
- Mała
kurewka się tobą zabawia, co?
Moja pięść
trafiła w jego twarz, a z ust wypluł pierwszą falę krwi. Przy uderzeniu
poczułem, jak coś pęka w jego ustach.
- Teraz ja
zabawię się z tobą. – syknąłem.
Moje kolano
wylądowało na jego kroczu, po czym śmierciożerca osunął się po ścianie.
Kolejnym atakiem było kopnięcie w twarz, co spowodowało nowe pokłady krwi.
Usiadłem na nim, przyciskając ręce do gardła.
- Szkoda mi
na ciebie magii. Zginiesz jak mugol. Ale najpierw... co z Nottem?
- Nie
poznasz tego zdrajcy. W końcu dostał to, na co zasłużył. – wypluł mi prosto w
twarz.
Zacisnąłem
pięść i bez opamiętania zacząłem uderzać w jego twarz. Jeżeli mówił prawdę...
Jeżeli Theo...
- Giń,
skurwielu. Nie dam ci nawet przez chwilę tej łaski, by zabić cię magią.
Z początku
jego ręce próbowały walczyć, chcąc mnie odepchnąć, ale po kilku minutach opadły
na ziemię. Był martwy.
Wstałem z
niego, nawet nie zdając sobie sprawy jak mocno dyszałem. Rozejrzałem się po
polu bitwy. Mimo, że było ciemno, dostrzegłem wszędzie krew. Jęknąłem cicho i
przywołałem do siebie wszystkie ciała. Musiałem ponownie się ich pozbyć.
Po raz
kolejny wrzuciłem je w rozszalałe morze, wcześniej przeszukując. Zszedłem na
brzeg, ochlapując się lodowatą wodą i zmywając z siebie krew.
Po chwili
teleportowałem się w uliczce niedaleko naszego mieszkania i wszedłem do środka,
próbując opanować emocje.
- Draco? –
usłyszałem z jej pokoju, więc wszedłem tam, przyjmując na twarz maskę obojętności.
– Wróciłeś. Cieszę się, że nic ci nie jest.
Jej usta
wygięły się w łagodnym uśmiechu. Widząc go, moje ciało przeszły przyjemne
dreszcze, jakby dodając mi nieoczekiwanych sił. Widziałem, że ona również jest
silniejsza. Siedziała, opierając się o ścianę i ściskając w palcach jakąś
kartkę.
- Nie może
być inaczej. – również uśmiechnąłem się słabo, a ona roześmiała się. Ten dźwięk
przyjemnie popieścił moje uszy.
- Mam do
ciebie prośbę. – wyszeptała po chwili.
- O co
chodzi?
- Mam...
list. Czy... czy mógłbyś przekazać go państwu Weasley?
- Nie wiem
czy to dobry pomysł. – mruknąłem.
- Wiem, że
ryzykuję, ale to dla mnie bardzo ważne. Proszę cię...
Westchnąłem
ciężko ale wziąłem od niej kartkę, patrząc na nią niepewnie.
- Zgoda. Ale
jak zginiemy, to będzie twoja wina.
Skinęła
głową, posyłając mi słaby uśmiech. Jej mina jednak zmieniła się, a spojrzenie
zatrzymało na moich rękach.
- Czy to
krew?
Wzdrygnąłem
się, patrząc na dłonie, gdzie widocznie nie wszędzie udało mi się pozbyć
zaschniętej krwi.
- Nie moja.
- Stało się
coś, o czym powinnam wiedzieć? – zapytała cicho.
- Gdyby tak
było, byś o tym wiedziała. – odpowiedziałem nie patrząc na nią. – Co do
listu... Dostarczę go jutro.
***
Stanąłem na
wzgórzu, patrząc z góry na ruderę Weasleyów. Dziwiło mnie to, że nie chronili
swojego domostwa, nie próbowali jakkolwiek się obronić przed Czarnym Panem.
Może nie było to coś, co na pewno chciał dopaść, ale jego mieszkańcy byli dość
ważnym celem.
Zszedłem w
dół, stając niedaleko od głównego wejścia, schowany między zaroślami. W
momencie, gdy akurat się schowałem, ktoś się teleportował. Z domu wybiegła
matka Weasleyów, a zaraz za nią ojciec. Podbiegli do ludzi, który przybyli i
rzucili im się w ramiona, jakby ciesząc się, że ich widzą. Cała scena poruszyła
mną.
Czy to była
jedna ze stron miłości?
Wyciągnąłem
list od Granger i wycelowałem w niego różdżką. Z jej końca wyłoniło się ogniste
ciało, rozpościerając skrzydła. Chwyciło list i pomknęło w kierunku rodziny
Weasleyów, uposzczając go pod ich stopami, a następnie rozpłynęło się w
powietrzu.
Państwo
Weasley rozejrzeli się zaskoczeni, a po chwili podnieśli go z ziemi. To kobieta
pierwsza go przeczytała, a po chwili zatkała usta dłonią, głośno łkając.
- Mamo, co
tam jest napisane?!
- To list
od... Hermionki. Hermionka, ona żyje!
Po chwili
wybuchła głośnym płaczem.
- Hermionko,
gdzie jesteś?! Dlaczego nie możesz nam tego powiedzieć?! Nie martw się,
skarbie, czekamy tutaj na ciebie!
Mocno
wtuliła się w męża, rozglądając wokoło jakby z nadzieją, że Granger zaraz do
niej podejdzie.
Nie mogłem
dłużej na to patrzeć. Odwróciłem się, wracając do mieszkania. Nie wiem
dlaczego, ale moje serce nie do końca potrafiło się po tym wszystkim
pozbierać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz