sobota, 23 września 2017

Rozdział 29

Zacisnąłem mocniej palce na krawędziach parapetu, aż moje knykcie zbielały. Oddech nie potrafił się uspokoić. Chciałbym móc tak jak kiedyś w prawie beztroski sposób nie przejmować się czyimś życiem. Nie mieć na swoich barkach tego ciężaru. Nie musieć myśleć o tym, czy dana osoba przeżyje noc czy nie. Kiedyś to się dla mnie nie liczyło. Mogłem na to patrzeć, mogłem zabić. Jednym machnięciem różdżki. Teraz jednak stałem się... słaby. Wciąż mogę zabić człowieka, ale nie mogę w spokoju obserwować JEJ bólu. Nie potrafię.
- Stałeś się żałosny, Malfoy. – wyszeptałem do siebie, przymykając powieki. – Jesteś żałosny tak samo jak Potter, Weasley i Granger. Przestań się nad sobą użalać. Oni są nikim. Naprawdę chcesz skończyć jak któreś z tej trójki?
Nie odpowiedziawszy sobie na pytanie, odepchnąłem się od parapetu i spojrzałem wprost na Granger. Spała, oddychając miarowo, a mnie przeszły niespodziewane pokłady niechęci w jej stronę. Nie wiem skąd się wzięły, ale moja podświadomość chciała jej krzywdy.
Nogi same niosły mnie w jej stronę. Ręce wyciągały w kierunku jej gardła. W kieszeni odznaczała mi się różdżka, wręcz wibrowała jakby chcąc, by jej użyć. Zabiłbym ją bez problemu. Nie zdążyłaby nawet otworzyć oczu, a już byłaby martwa.
Tylko pięć kroków, dwa, jeden, kilka centymetrów...
Opuszki moich palców musnęły jej szyję, a ja oprzytomniałem. Odskoczyłem od niej jak oparzony, patrząc na trzęsące się dłonie z przerażeniem. Jeszcze sekundy, a bym...
Zacisnąłem dłonie w pięści i bez większego namysłu odwróciłem się, wybiegając z mieszkania. Byłem na siebie wściekły. Chłodne powietrze było wręcz ukojeniem na rozszalałe myśli. Uciekałem.
Każdy krok między uliczkami prowadził mnie jak najdalej od niej. Pragnąłem tego. Odejść i nie musieć się wrócić. Nie musieć spojrzeć w oczy. Nie zobaczyć bólu. Powrócić do swojego życia.
Sam już nie wiedziałem gdzie idę. Nogi niosły mnie przed siebie, a kolejne godziny bezczynnego szlajania się wprowadzały w większy mętlik. Tak, moja podróż była bezsensowna. Nie miałem swojego celu. Tak naprawdę nie wiedziałem co ze sobą zrobić, dlatego kolejne godziny spędzałem na przechodzeniu kilka razy wąskimi, brudnymi uliczkami.
Nie wiem ile czasu minęło, ale w końcu przystanąłem, wpatrując się w pewne miejsce. To właśnie tutaj usłyszałem o tym, że przesłuchują mojego przyjaciela. Podejrzewają o współpracę ze mną. To wszystko moja wina, że na to pozwoliłem. Nie pomogłem mu.
Moje ciało po raz kolejny dzisiejszego dnia zalała fala wściekłości. Wręcz drżałem z furii, a także niemocy. Nie mogłem mu pomóc, choć tak bardzo chciałem. Najpierw pozwoliłem zginąć Blaise'owi, a teraz miałem na to samo zezwolić Theodorowi?
Nie. W tej chwili coś wybuchło we mnie. Wylało z siebie wszelkie emocje. Teleportowałem się, dobrze wiedząc w jakie miejsce zmierzam. Mogło to być moim błędem, ale nie dbałem o to. Już wiele ich w życiu popełniłem. Mam dość zważania na to, co robię źle.
Stanąłem na wysokim wzgórzu, chowając się za niewielkim głazem. Czułem się bezpiecznie. Za mną rozpościerał się gęsty, ciemny las. W każdej chwili mogłem ukryć się w gęstwinie jak cień. Aczkolwiek wróg również mógłby zajść mnie bezdźwięcznie od tyłu. W tej jednak chwili otaczała mnie samotność.
Ciekawe na jak długo...
Wychyliłem się z bezpiecznej kryjówki, zakładając na siebie kaptur ciemnej bluzy. Podszedłem bliżej, lustrując wzrokiem mój dom. Wyglądał niczym forteca. Wręcz czarna, otoczona rodzącym się złem. Ciemne kłęby dymów otaczały jej mury, chcąc się w nie wedrzeć. Po dziedzińcu przechadzali się poubierani w szaty śmierciożercy, uważnie rozglądający się wokoło.
Szukałem jednej, cholernej luki w tym całym miejscu! Czegoś, co pozwoliłoby mi się wedrzeć do środka i wyjść z powrotem. Nie mogłem się teleportować. Po mojej ucieczce wiedziałem, że pozwolenie na teleportacje zostało również odebrane mojej rodzinie.
Czarny Pan nie jest głupi. Moja rezydencja była zabezpieczona w każdym miejscu, chroniona potężnymi zaklęciami. Nie mogła mieć w sobie luk.
Osunąłem się w cień, zagryzając wargę, nie mogąc oderwać wzroku od mojego niedawnego miejsca zamieszkania. Gdzieś w samym środku był Theodor. Prawdopodobnie przesłuchiwany i torturowany. Jeżeli przez chwilę miałem tą nadzieję, że uda mi się tam wejść niezauważony, to bardzo szybko umarła. Nie byłem w stanie tego zrobić.
Moją burzę myśli przerwały pospieszne kroki. Ktoś się zbliżał do mnie w bardzo szybkim tempie. Zanim jednak zdążyłem zauważyć jego twarz, teleportowałem się. Nie miałem teraz sił na konfrontacje.
Wylądowałem w jednej z poznanych mi już uliczek. Obdrapane ściany, niesamowity smród zgnilizny, albo martwych, rozkładających się zwierząt. Ominąłem szybko walające się po ziemi śmieci, wychodząc na główną ulicę.
Minąłem niewielu ludzi. Strach mugoli dało się czuć na kilometry. Nie wiedzieli co się dzieje, ale byli świadomi, że to nic dobrego. Mimo iż nie widzieli dementorów, którzy od czasu do czasu pojawiali się w ich pobliżu, to czuli. To było tak, jakby śmierć dosłownie przeszła obok.
Wszedłem do najbliższego sklepu, rozglądając się po półkach. Jedno zwróciło moją uwagę na dłużej. Sięgnąłem po butelkę mugolskiego alkoholu, patrząc na niego nieufnie. Kolejny raz chciałem uciec w ten sposób. Coś próbowało mnie powstrzymać, ale zadecydowałem.
Zaklęcie zapomnienia pomknęło w kierunku sprzedawcy, a ja ponownie wyszedłem na zewnątrz, ściskając butelkę w pewnym uścisku. Popatrzyłem na nią jeszcze raz, jakby z wahaniem. Po chwili jednak jej zawartość zaczęła lądować w moim organizmie, siejąc w nim spustoszenie.
Bardzo szybko poczułem skutek. W głowie zaczęło mi wirować, a w ustach czułem posmak żółci.
Ucieczka, żal, rezygnacja, słabość. Człowiek nieudacznik. Nim się stałem. Pozwalałem, by tak wiele niepotrzebnych czynników na mnie wpływało.
Ale widziałem w oddali JĄ. Światełko daleko w tunelu, gdzie zacząłem nieświadomie podążać. Bo właśnie tam coś mnie wołało i przyciągało do siebie. Nie miałem nad sobą panowania, byłem jak szmaciana lalka, którą można przywiązać za sznurek i ciągnąć do siebie z niewielką siłą, bez większych oporów.
Jedyną przeszkodą były schody prowadzące w górę. Pierwszy krok był najprostszy. Każdy kolejny okazał się być większą mordęgą. Nie mam pojęcia ile czasu zajęło mi ich pokonanie, ale dotarłem na samą górę, czując, że wzrok mi odjeżdża.
Przeszedłem przez drzwi, gdy usłyszałem to. Cichy płacz. Wiedziałem do kogo należy. Ze ściśniętym sercem chciałem ruszyć w stronę jej pokoju, ale słowa wypowiedziane przez nią mnie zatrzymały.
- Przepraszam, Ron. To moja wina. Gdybym wtedy na to nie pozwoliła... Proszę, wybacz mi. Nie powinnam była. Gdyby nie ja, byś ciągle żył! To wszystko poszło w nie tą stronę! Przecież obiecaliśmy sobie, że po wojnie wszystko dobrze się skończy! Że się ułoży! Zraniłam cię, ale ty wciąż przy mnie byłeś. Przepraszam cię...
Jej słowa sprawiły, że moje serce przez chwilę zamarło. Dobrze wiedziałem, że wciąż żyje jego śmiercią, ale nie zdawałem sobie sprawy, że tak bardzo obwinia siebie. Dopiero teraz doszło do mnie, że był dla niej kimś cholernie ważnym. Kimś, kto najprawdopodobniej miał żyć w jej sercu do samego końca i nie opuszczając go. Nie zwalniając swojego miejsca dla innej osoby.
Nie wiem jakim cudem, ale udało mi się ociężałym krokiem ruszyć z miejsca. Mój krok jednak zwrócił się w stronę mojego obecnego pokoju. Coś nieprzyjemnie przebijało moje serce, więc nie potrafiłbym spojrzeć w jej twarz.
- Malfoy? – usłyszałem ciche wołanie.
Z zaciśniętymi ustami oparłem się o framugę jej pokoju, patrząc na nią z niechęcią.
- Gdzie byłeś? – ponownie wyszeptała.
- Przewietrzyć się. – odparłem, ale z moich ust wypadł tylko niezrozumiały bełkot.
Widziałem, że jej twarz tężeje i robi się niespokojna. Zacisnęła nerwowo wargi, łapiąc palcami mocno koc. W pewnym momencie jej usta się rozluźniły i zadrżały.
- To wszystko moja wina.
Spojrzałem na nią z zaskoczeniem, próbując opanować swój obecny stan. Fakt, że jestem czarodziejem bardzo mi w tym pomagał. Nie dość, że nasze ciało szybciej regeneruje rany, to również działanie większości płynów. A szczególnie mugolskich.
- Dlaczego tak uważasz? – każde słowo starałem się wypowiedzieć powoli i wyraźnie, co najwidoczniej mi się udało.
- Gdybyś... gdybyś mnie wtedy nie uratował, byłoby inaczej. Nie zachowywałbyś się tak i...
- Nie myśl sobie, Granger, że zrobiłem to wyłącznie dla ciebie. – syknąłem. – Zrobiłem to dla siebie. Miałem wszystkiego dość. Tak jest lepiej.
Ku mojemu i jej zdziwieniu, opadłem na krzesło w jej pokoju, ciężko wzdychając. Jej zaskoczone spojrzenie zalała fala czegoś na kształt ulgi.
- Płakałaś. – zauważyłem, a ona się zarumieniła. – Nie warto płakać, Granger.
- Co ty o tym możesz wiedzieć, Malfoy? – burknęła.
- Bo płacz z tęsknoty ciągle będzie ciągnął cię w przeszłość. Nigdy nie zaczniesz żyć normalnie.
Trafiłem w sedno. Wiedziałem to po jej zamglonym, płaczliwym spojrzeniu.
- Jak sobie radzić z przeszłością? – wychrypiała.
- Myśl o przyszłości. Czas zostawić przeszłość za sobą. W sercu wciąż pozostaną z tobą najważniejsze chwile. Nic się nie skończyło, Granger. To się dopiero zaczyna. Bo wszystko co podobno ma koniec, jest nowym początkiem.
***
Kolejne tygodnie mijały w zaskakującym tempie. Z zadowoleniem obserwowałem jak z każdym dniem ona odżywa, jak wracają jej siły. Każda chwila była czymś, co napędzało ją do życia. Walczyła. Zaciskała zęby z bólu, dzielnie przezwyciężając wszystkie przeciwności.
- Mówiłam, że dzięki magii po tygodniu usiądę samodzielnie! – wykrzyknęła z uśmiechem, po czym jęknęła i opadła na poduszki.
- Taaak, Granger, gratuluję. – odpowiedziałem drwiąco, podając jej kanapki, które, mogę się pochwalić – wyglądały coraz bardziej apetycznie.
- Tobie też lepiej wychodzi gotowanie. – odgryzła się, za co zmierzyłem ją groźnym wzrokiem.
- Ta rana chyba wciąż cię boli. – powiedziałem spokojnie, widząc, że szatynka trzyma się za okolicę brzucha.
- Tylko ta, z całą resztą jest lepiej.
- Pokaż mi ją, czytałem jedną z twoich głupich książek i wydaje mi się, że potrafię ją uleczyć.
- Widzę, że rozszerzasz horyzonty. – zażartowała, na co delikatnie się uśmiechnąłem.
- A ja widzę, że rzeczywiście ci lepiej. Podnieś koszulkę.
Zlustrowałem spojrzeniem wszystkie ranki. Może nie byłem w stanie uleczyć wszystkich, mogłem spróbować chociaż część. Największy problem jednak stanowiła wciąż ta na brzuchu. Mimo, że polewałem ją co jakiś czas odrobiną dyptamu, ona wciąż była dość poważna.
Zacząłem mamrotać pod nosem zaklęcia leczące, z satysfakcją dostrzegając, że część tych mniejszych zaczyna się goić. To było coś. Każda wyleczona rana była krokiem w przód.
Przesunąłem opuszkami palców po skórze jej brzucha, czując jak pod nimi pojawiają się dreszcze. Uśmiechnąłem się delikatnie i odsunąłem od niej, zakrywając kocem.
- Skończyłem. Idę teraz się trochę rozejrzeć, a ty siedź grzecznie w łóżku, Granger.
- Bawi cię, że możesz mi rozkazywać? – mruknęła.
- O ile się nie mylę, mogłem to robić od jakichś dwóch miesięcy.
Prychnąłem nad jej oburzoną miną i wyszedłem z mieszkania, dopiero pozwalając sobie na większy uśmiech. Nasze relacje mimo wszystko były o wiele lepsze. Z początku były rozważne, nieufne i sztywne. Teraz z dnia na dzień były swobodniejsze, towarzyszył im delikatny żart czy uśmiech. Łączyła nas nietypowa więź. Oboje w przeróżny sposób zawdzięczaliśmy sobie życie.
Przemierzałem ulicami, a z ust nie potrafiłem pozbyć się delikatnego uśmiechu. Nie zastanawiałem się gdzie idę. Przechodziłem tędy kilka razy dziennie. Minął zaledwie tydzień, a ja już znałem zakamarki i sekrety tego miejsca. Mogłem śmiało przyznać, że cały teren był już dla mnie przetartym szlakiem.
Nie tylko Granger miałem na głowie, a także cały ten syf. Teren, śmierciożercy, Zakon Feniksa, a nawet coś tak nieznaczącego jak sprzedawcy w sklepach.
Mimo, że ja znam tutaj prawie wszystkich – mnie nikt. Jestem jak cień. Wiem kiedy i jak gdzie iść, by nie natknąć się na niezapowiedzianych gości. Zaczarowuje sprzedawców, wymazuję pamięć przechodniom. Nikt nie zna mojej twarzy, choć może widzi ją w snach.
Myślałem, że wszystko mam pod kontrolą, że wymazałem dowody na moją obecność w tym miejscu, ale szybko mnie wyprowadzono z błędu. Dotarłem do sklepu, gdy zauważyłem opartego o szybę mugola. Był martwy. Z jego klatki piersiowej, ust i oczu skapywała krew. Nie wiem ile czasu tutaj leżał, ale zdążyło się przy nim zgromadzić stado much.
Miejsce do którego się zlatywały zainteresowało mnie najbardziej. Podszedłem bliżej, a serce mi zamarło niebezpiecznie. Na jego brzuchu były wyryte dwa słowa, przez które przeszedł mnie dreszcz.
„Znajdziemy cię" świeciło krwawą poświatą zostawioną przez magię. Byłem pewien, że to zasługa moich niedawnych towarzyszy. Rozejrzałem się wokoło, ale nikogo nie dostrzegłem. Wyciągnąłem mimo wszystko różdżkę, szukając poszlak.
Od ciała ciągnęły się wysychające już ślady krwi. Śmierciożercy jednak nie zostawiają takich śladów bez powodu. To miało zwołać mnie. Miałem wpaść w ich pułapkę.
Wiedziałem co mnie czeka, mimo wszystko ruszyłem za ich tropem. Skoro tak bardzo chcieli spotkania ze mną, dostaną je. Zobaczymy dla kogo skończy się to lepiej.
Krwawe ślady zaprowadziły mnie do jednej z uliczek. Powoli panował półmrok, więc ciężko było mi cokolwiek wypatrzyć. Po dokładniejszemu przeanalizowaniu terenu zauważyłem, że pod ścianą leży kolejne ciało. To jednak rozpoznałem od razu. Był to sprzedawca ze sklepu. Przed śmiercią musiał być przerażony, na co wskazywały otwarte szeroko oczy i usta.
Na jego klatce piersiowej również został wyryty napis. Zapaliłem światło na różdżce i uklęknąłem by go odczytać.
Niespodzianka. Ambitnie. – mruknąłem.
- Cieszymy się, że ci się podoba. – usłyszałem za sobą cichy głos.
Wstałem i obróciłem się w stronę mężczyzn, błyskawicznie stając w pozycji bojowej, wyciągając przed siebie różdżkę.
- Długo musieliśmy na ciebie czekać, Malfoy. – powiedział jeden z nich. – Jednak tutaj się ukrywałeś. Gdzie masz swoją dziwkę?
Zacisnąłem mocniej palce na różdżce, czekając na ich ruch. Jeden fałszywy, nieodpowiedni ruch, a będzie po mnie...
- Nie odpowiesz? Nie szkodzi. I tak ją znajdziemy. Osobiście wypruję z niej flaki.
- Nie zdążysz. – odpowiedziałem lekceważąco. – Ja z twoimi będę szybszy. Rictusempra!
Zanim zdążyli zareagować, zaatakowałem. Jedno zaklęcie, a już po chwili kolejne. Nie byli dla mnie przeciwnikami. Po kilku sekundach jeden upadł na posadzkę, a drugi zaczął biec w moją stronę. Ja również zacząłem biec. Gdy był odpowiednio blisko, uniosłem nogę, kopiąc go prosto w żołądek i odrzucając od siebie.
Prawdopodobnie było mu mało, bo ledwie, ale zaczął się podnosić. Podszedłem do niego leniwym krokiem, a po chwili prychnąłem i uśmiechnąłem się.
Avada kedavra.
Odwróciłem się w kierunku jego towarzysza, który spojrzał na mnie z przerażeniem. Do niego również podszedłem powoli, a następnie podniosłem za poły szaty, ciskając na ścianę, a następnie przyciskając go do niej.
- Gadaj, śmieciu, co się dzieje z Nottem?
- Czyżby odzywało się w tobie dobre serduszko?
- Zadałem ci pytanie! – przycisnąłem łokieć do jego gardła, powodując zduszony jęk.
- Mała kurewka się tobą zabawia, co?
Moja pięść trafiła w jego twarz, a z ust wypluł pierwszą falę krwi. Przy uderzeniu poczułem, jak coś pęka w jego ustach.
- Teraz ja zabawię się z tobą. – syknąłem.
Moje kolano wylądowało na jego kroczu, po czym śmierciożerca osunął się po ścianie. Kolejnym atakiem było kopnięcie w twarz, co spowodowało nowe pokłady krwi. Usiadłem na nim, przyciskając ręce do gardła.
- Szkoda mi na ciebie magii. Zginiesz jak mugol. Ale najpierw... co z Nottem?
- Nie poznasz tego zdrajcy. W końcu dostał to, na co zasłużył. – wypluł mi prosto w twarz.
Zacisnąłem pięść i bez opamiętania zacząłem uderzać w jego twarz. Jeżeli mówił prawdę... Jeżeli Theo...
- Giń, skurwielu. Nie dam ci nawet przez chwilę tej łaski, by zabić cię magią.
Z początku jego ręce próbowały walczyć, chcąc mnie odepchnąć, ale po kilku minutach opadły na ziemię. Był martwy.
Wstałem z niego, nawet nie zdając sobie sprawy jak mocno dyszałem. Rozejrzałem się po polu bitwy. Mimo, że było ciemno, dostrzegłem wszędzie krew. Jęknąłem cicho i przywołałem do siebie wszystkie ciała. Musiałem ponownie się ich pozbyć.
Po raz kolejny wrzuciłem je w rozszalałe morze, wcześniej przeszukując. Zszedłem na brzeg, ochlapując się lodowatą wodą i zmywając z siebie krew.
Po chwili teleportowałem się w uliczce niedaleko naszego mieszkania i wszedłem do środka, próbując opanować emocje.
- Draco? – usłyszałem z jej pokoju, więc wszedłem tam, przyjmując na twarz maskę obojętności. – Wróciłeś. Cieszę się, że nic ci nie jest.
Jej usta wygięły się w łagodnym uśmiechu. Widząc go, moje ciało przeszły przyjemne dreszcze, jakby dodając mi nieoczekiwanych sił. Widziałem, że ona również jest silniejsza. Siedziała, opierając się o ścianę i ściskając w palcach jakąś kartkę.
- Nie może być inaczej. – również uśmiechnąłem się słabo, a ona roześmiała się. Ten dźwięk przyjemnie popieścił moje uszy.
- Mam do ciebie prośbę. – wyszeptała po chwili.
- O co chodzi?
- Mam... list. Czy... czy mógłbyś przekazać go państwu Weasley?
- Nie wiem czy to dobry pomysł. – mruknąłem.
- Wiem, że ryzykuję, ale to dla mnie bardzo ważne. Proszę cię...
Westchnąłem ciężko ale wziąłem od niej kartkę, patrząc na nią niepewnie.
- Zgoda. Ale jak zginiemy, to będzie twoja wina.
Skinęła głową, posyłając mi słaby uśmiech. Jej mina jednak zmieniła się, a spojrzenie zatrzymało na moich rękach.
- Czy to krew?
Wzdrygnąłem się, patrząc na dłonie, gdzie widocznie nie wszędzie udało mi się pozbyć zaschniętej krwi.
- Nie moja.
- Stało się coś, o czym powinnam wiedzieć? – zapytała cicho.
- Gdyby tak było, byś o tym wiedziała. – odpowiedziałem nie patrząc na nią. – Co do listu... Dostarczę go jutro.
***
Stanąłem na wzgórzu, patrząc z góry na ruderę Weasleyów. Dziwiło mnie to, że nie chronili swojego domostwa, nie próbowali jakkolwiek się obronić przed Czarnym Panem. Może nie było to coś, co na pewno chciał dopaść, ale jego mieszkańcy byli dość ważnym celem.
Zszedłem w dół, stając niedaleko od głównego wejścia, schowany między zaroślami. W momencie, gdy akurat się schowałem, ktoś się teleportował. Z domu wybiegła matka Weasleyów, a zaraz za nią ojciec. Podbiegli do ludzi, który przybyli i rzucili im się w ramiona, jakby ciesząc się, że ich widzą. Cała scena poruszyła mną.
Czy to była jedna ze stron miłości?
Wyciągnąłem list od Granger i wycelowałem w niego różdżką. Z jej końca wyłoniło się ogniste ciało, rozpościerając skrzydła. Chwyciło list i pomknęło w kierunku rodziny Weasleyów, uposzczając go pod ich stopami, a następnie rozpłynęło się w powietrzu.
Państwo Weasley rozejrzeli się zaskoczeni, a po chwili podnieśli go z ziemi. To kobieta pierwsza go przeczytała, a po chwili zatkała usta dłonią, głośno łkając.
- Mamo, co tam jest napisane?!
- To list od... Hermionki. Hermionka, ona żyje!
Po chwili wybuchła głośnym płaczem.
- Hermionko, gdzie jesteś?! Dlaczego nie możesz nam tego powiedzieć?! Nie martw się, skarbie, czekamy tutaj na ciebie!
Mocno wtuliła się w męża, rozglądając wokoło jakby z nadzieją, że Granger zaraz do niej podejdzie.
Nie mogłem dłużej na to patrzeć. Odwróciłem się, wracając do mieszkania. Nie wiem dlaczego, ale moje serce nie do końca potrafiło się po tym wszystkim pozbierać. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz