- Już
jestem. – jęknąłem i opadłem na krzesło w kuchni, przyglądając się jak Granger
kończy przygotowywać obiad. Odwróciła się w moją stronę, posyłając delikatny
uśmiech.
- Wiadomo
coś nowego? – zapytała na pozór obojętnie, a ja uśmiechnąłem się pod nosem.
Dobrze wiedziała, że nie lubię rozmawiać o tym, co dzieje się na moich wartach,
ale za każdym razem starała się znaleźć sposób, by coś wyciągnąć.
- Nie. –
odpowiedziałem obojętnie i przeciągnąłem się. – Zastanawiam się, kiedy
przestaniesz być taka wścibska, Granger.
Obserwowałem
z niebywałą satysfakcją jak zaciska palce w niewielkie pięści, a usta w wąską
linię. Zmierzyła mnie zirytowanym spojrzeniem, przez co nie udało mi się
powstrzymać prychnięcia.
- Nie
jesteśmy już w twoim domu, Malfoy! – syknęła. – Tam sobie mogłeś pozwalać na
coś takiego, tutaj jesteśmy równi!
- My NIGDY
nie będziemy równi. – warknąłem, a ona przewróciła oczami, zakładając ręce na
piersi.
- Dobrze
wiem, że coś się stało.
- Skąd ta
pewność? – uniosłem brew.
- Skąd? –
uśmiechnęła się sztucznie i podeszła bliżej. – Znam cię. Wiem jak się
zachowujesz, gdy dzieje się coś niepokojącego. Twoje oczy nie potrafią na mnie
spojrzeć, nie wspomnę o zachowaniu typowego dupka, któremu jak coś się nie
podoba, to jest strasznie opryskliwy.
- Zrobiłaś
się strasznie pewna siebie. – syknąłem, unosząc jeden kącik.
- Doszło do
mnie, że nie mogę się poddawać bez względu na wszystko. A więc?
- Doszło do
konfrontacji. Zabiłem trzech. Jednemu przeciąłem krtań, drugi zginął od
zaklęcia, ofiarą został również mugol. To chciałaś usłyszeć?
Granger
zamrugała szybko i cofnęła się.
- Czasami
mam wątpliwości czy się zmieniłeś, Malfoy. Gdy byliśmy w twoim domu byłeś
okrutny i często mnie poniżałeś, ale uważałam, że o tylko maska. Wciąż byłeś
śmierciożercą z przebłyskami dobroci. Walczyłeś o własne życie. Teraz... minął
kolejny miesiąc. Miałam nadzieję, że... coś się zmieniło.
- Ludzie
tacy jak ja się nie zmieniają. – powiedziałem oschle. – Nie oczekuj, że stanę
kiedyś w szeregach Zakonu Feniksa, walcząc ze złem. To już nie jest moja walka.
Chcę po prostu przeżyć. Życie i śmierć... To śmieszne, nie uważasz? Każdy z nas
i tak kiedyś umrze. Potrafiłabyś zabić, Granger? Nie. Ale ja tak. Zostałem
wyszkolony do tego, miałem być maszyną do zabijania. Nie wszystko da się
zmienić.
- Więc
dlaczego uciekłeś ze mną? Musiał być powód, prawda? Miałeś tego dosyć. Skoro
tak, to możesz uwolnić się od tego teraz!
- To nie
takie proste. – szepnąłem i opuściłem pomieszczenie.
Właśnie to
był najbardziej trudny do pokonania moment. Granger, cholernie delikatna,
wrażliwa i dobra. Nie potrafiłaby zabić, każdemu dałaby szansę, a po drugiej
stronie jestem ja. Do jeszcze niedawna kompletnie wyprany z uczuć, egoistyczny,
zimny jak lód śmierciożerca. Nigdy nie lubiłem zabijać, ale robiłem to. Z
każdym dniem wyzbywałem się poczucia winy.
A ona... Nie
rozumiała tego, czemu się wcale nie dziwię. Była moim przeciwieństwem. Właśnie
to mnie do niej przyciągało. Ta cholerna dobroć i wrażliwość. Spojrzenie na
świat. Chęć bycia lepszym.
- Zjedz coś.
– Gryfonka weszła do mojego pokoju i postawiła miskę na stoliku.
- Nie jestem
głodny. – powiedziałem chłodno. Widziałem, że chce coś odpowiedzieć, ale
przymknęła powieki i ruszyła przed siebie. Ja natomiast westchnąłem ciężko. –
Zaczekaj.
- Coś nie
tak?
-Musiałem
zabić tych śmierciożerców. Mugol był przypadkiem.
Granger
pokręciła głową i odwróciła się w moją stronę.
- Tutaj nie
o to chodzi, Draco, tylko o to, z jaką obojętnością mówisz o zabójstwie. Ale
wiem, że to przykrywka. Nie bój się okazać słabości.
- Nie mam
słabości. – uniosłem głos, a ona westchnęła ze zrezygnowaniem.
- Każdy je
ma. To oznaka, że jesteś człowiekiem. Pamiętasz, że kiedyś walczyłeś o to, by
wciąż nim być?
Nie mógłbym
zapomnieć. Tyle ile wtedy przeszedłem nie mogło pójść w niepamięć. Chociaż...
teraz wydawało się już być tylko odległym wspomnieniem.
- Z każdym
dniem jest ich coraz więcej. – wyznałem. – Pojawiają się, ale większości nawet
nie znam. Nie wiem czy to przypadkowi ludzie, których Czarny Pan naznacza
Mrocznym Znakiem, czy prawdziwi zwolennicy.
- Wygląda na
to, że niedługo będzie trzeba się stąd przenieść. – powiedziała spokojnie. –
Szkoda, przywiązałam się do tego miejsca. Niestety, ale również jedzenie nam
się kończy. Odkąd umarł właściciel sklepu mamy tylko tyle, co uda ci się
zdobyć.
- Zastanawia
mnie jedno, dlaczego wtedy nie poszłaś do Zakonu Feniksa? – spojrzałem na nią
uważnie, a ona uśmiechnęła się.
- Przecież
już mówiłam to kilka razy. Siedzimy w tym razem.
***
Po raz
kolejny stałem na wzgórzu, patrząc z góry na moją dawną rezydencję. Zawsze
miałem nadzieję, że zobaczę Theodora, dowiem się czegoś nowego. Nie wspominałem
oczywiście Granger o tym, że tutaj jestem. Raz zrobiłem ten błąd, przez co
dostałem cholerną litanię na temat tego, że to niebezpieczne. Jednak dzięki
temu miałem możliwość dowiedzenia się, że Potter wciąż żyje, z czego się
ogromnie ucieszyła.
Przez ten
czas, gdy byłem sam z Granger, nabrałem niespodziewanych sił, by walczyć.
Czułem większą motywację i chęć, by dowiedzieć się czy Theodor żyje, a może
przy odrobinie szczęścia go odbić. Wiem, że w pojedynkę było to nierealnym
pomysłem, ale właśni tego pragnąłem. Nie chciałem popełnić tego błędu co przy
Zabinim.
Na moje
ramiona zaczął opadać biały puch, a ja spojrzałem na to zjawisko z
zaskoczeniem. Śnieg. Wiedziałem, że już był grudzień, ale zapomniałem o czymś
tak odległym jak śnieg. Całkowicie straciłem rachubę czasu. Jak wiele czasu
minęło odkąd w salonie pojawiła się Złota Trójca Hogwartu aż do teraz? Jak
wiele się zmieniło?
- Proszę,
proszę. Chyba mamy niezapowiedzianego gościa. – usłyszałem za sobą i przekląłem
w myślach. Tak bardzo się zamyśliłem, że pozwoliłem sobie na rozproszenie.
- Travers,
Rowle ja również się cieszę, że was widzę. – wykrzywiłem usta i wyciągnąłem z
kieszeni różdżkę.
- Nie
kłopocz się, Draco. Nie jesteśmy sami.
Zza ich
pleców wyłonili się jeszcze rodzeństwo Carrow, szczerząc zęby w uśmiechach.
- Stęskniłeś
się pewnie za mamusią, co? – zadrwił Rowle. – Wątpię, czy będzie zadowolona z
twojego widoku. Przez twoją ucieczkę zarobiła niezłe manto od Czarnego Pana.
Musiał ją nauczyć jak wychowuje się dzieci.
- Nie
pierdol, Rowle. A ty ciągle jesteś w najniższej klasie śmierciożerców? Skoro
Czarny Pan tak ci ufa, to dlaczego nie stoisz przy jego boku?
- Wszystko
przez ciebie, gówniarzu! Avada kedavra!
Uniknąłem
zaklęcia, ciężko dysząc. Niewiele brakowało. Przygotowałem się na kontratak,
posyłając ku nim zaklęcie.
- Nie!
Czarny Pan musi mieć go żywego! – ryknął Travers. – Crucio!
Odparowałem
zaklęcie i schowałem się za drzewo, widząc, że wszyscy mierzą we mnie. Ich było
czterech ja tylko jeden.
- Wychodź,
Malfoy. Już jesteś skończony.
Posłałem
jeszcze kolejne zaklęcie, które sprawnie odbili i roześmiali się.
- A co ze
szlamą? Wciąż ją posuwasz? Nie ma jeszcze szczeniaków Greybacka, co? A może już
zdechła?
Na
wspomnienie o Granger coś pękło we mnie. Skrzywdzili ją. Szydzili i naśmiewali
się. Czasami w snach wciąż miałem tamten widok przed twarzą, nie potrafiłem się
go pozbyć. Wiedziałem, że ona również miewa koszmary, czasami boi się zwykłego
dotyku. Cierpiała i to właśnie przez ludzi takich, jakich miałem przed sobą.
-Avada
kedavra! – ryknąłem, a zaklęcie trafiło w Rowle'a.
Travers
spojrzał z zaskoczeniem na swojego towarzysza upadającego na ziemię. Po chwili
wykrzywił się w grymasie i rzucił w moją stronę.
Wbiegłem do
lasu, wciąż czując ich za sobą. Zaklęcia co rusz śmigały w moją stronę. Na całe
szczęście drzewa mnie skutecznie osłaniały z każdej strony. Miałem wrażenie, że
z naprzeciwka również ktoś nadbiega, więc okrążyłem ich i wybiegłem z powrotem
na wzgórze.
- Expelliarmus!
Próbowałem
końcem palców pochwycić różdżkę, ale było za późno. Wyśliznęła się. Na wzgórzu
byliśmy tylko ja i Travers. On z dwoma różdżkami, ja bezbronny.
- Crucio!
Niewiele
myśląc przeturlałem się do ciała Rowle'a i wyrwałem różdżkę, atakując
przeciwnika. Koło ucha śmignęło mi zaklęcie torturujące, ale moje rozbrajające
trafiło idealnie, przez co teraz byłem w posiadaniu trzech różdżek.
Śmierciożerca jednak uśmiechnął się dziko.
- Załatwić
go!
Poczułem jak
prosto w moje plecy trafia potężne zaklęcie. Upadłem na kolana, świat mi się
rozmazał, a na plecach czułem tylko nieprzyjemny ból. Widziałem jak się
zbliżali do mnie z szerokimi, zwycięskimi uśmiechami.
Tam,
gdzie będę bezpieczny...
Nie wiem
jakim cudem uciekłem im sprzed nosa, nie wiem dlaczego dopiero teraz.
Dźwignąłem się ciężko na nogi i wszedłem do środka, podpierając się ścian.
Ledwo trzymałem się na nogach, obraz cały czas wirował i rozmazywał się.
- Draco!
Jesteś już! – usłyszałem przyjemny głos i spojrzałem przed siebie. Uśmiechnięta
Granger wybiegła z kuchni, trzymając coś w ręku. – Mam coś dla ciebie! Draco?!
Jej uśmiech
zamienił się w przerażenie. Zatkała usta ręką, a po chwili podbiegła do mnie i
złapała z boku, pomagając przenieść się do kuchni.
- Na
Godryka, co ci się stało?!
- Byłem...
przed moim domem. – wychrypiałem.
-
Zwariowałeś?! Mówiłam ci, że to niebezpieczne!
Gdybym był w
innej sytuacji, przewróciłbym oczami. Teraz jednak nie byłem w stanie. Wszystko
mnie bolało. Miałem dosyć. Nie wiedziałem jak długo pozostanę przytomny.
- Dopadli
mnie... Było.. ich więcej. – mówiłem przez zaciśnięte zęby. – Jak ich
dopadnę...
- Pokaż to.
Zobaczę czy zostało trochę dyptamu! Chociaż... - zawahała się i spojrzała na
reklamówkę z której dochodziło jakieś światełko.
- Co to
jest? – zapytałem zaintrygowany, a Granger przygryzła nerwowo wargę.
- Z-
znalazłam to.
- Gdzie? –
spojrzałem na nią twardo, podnosząc głos.
- Gdy cię
nie było... - zaczęła niepewnie. – Na moim oknie usiadł ptak. Był... niezwykły.
Był to patronus. Nie wiem jak, ale nagle zmienił postać. Myślałam, że to
niemożliwe. Wylądował na ziemi i przemienił się w łanię. Wyglądało na to, że
chce mi coś pokazać więc poszłam za nim i...
- Wyszłaś na
dwór?! – syknąłem. – Granger, czy ty jesteś pojebana?! Roi się tam od
śmierciożerców, którzy chcą cię dopaść, a ty nie masz nawet różdżki!
- Ja...
czułam, że nic mi się nie stanie. – powiedziała cicho.
- Jesteś
naiwna, Granger! A jeżeli ktoś chciałby zwabić cię tylko w pułapkę?! –
wrzasnąłem, a po chwili jęknąłem z bólu. Adrenalina jednak wciąż trzymała mnie
przy świadomości.
-
Śmierciożerca nie potrafi wyczarować patronusa. – wyszeptała, a ja przymknąłem
powieki.
- Jesteś
idiotką, Granger.
Czułem, że
się spięła i wciągnęła gwałtownie powietrze. Wręcz zadrżała z wściekłości.
- Może i
jestem, ale mam lekarstwa. – warknęła.
- Skąd? –
zapytałem zaskoczony.
- Tak się
składa, że ta siatka zawiera w sobie wszystkie eliksiry, które robiłam
osobiście w gabinecie Theodora.
Nie
wiedziałem jak zareagować na tą wiadomość. Udało mi się na nią unieść
niedowierzający wzrok, przepełniony masą niepewności.
- Skąd wiesz
czy to one? Nie pamiętasz jakich składników używałaś?
- Doskonale
pamiętam. Może nie były najlepsze, ale nie zabiją nas. Theodor to potwierdził
przy robieniu. Mam tutaj również pokłady dyptamu. W większej ilości uda mi się
opatrzyć twoje plecy.
- Uważasz...
- zawahałem się. – Że to Theo mógł je przysłać? Kto inny mógłby chcieć nam je
przekazać?
- Tak, Theo
to również prawdopodobna wersja, ale mam trochę inne podejrzenia.
- Inne?
Kogo?
- Snape. –
wyznała cicho.
Roześmiałem
się niemal histerycznie na jej podejrzenie. Moje rany zabolały jeszcze bardziej
o sobie dając znać, ale nie dbałem o to. Czy Granger uważała, że Snape mógł
przysłać dla niej jakąś pomoc?
- Naprawdę
to powiedziałaś? Granger, SNAPE?! Wiesz kim on jest?!
- Podwójnym
agentem. – wyszeptała, a ja natychmiast ucichłem. – Snape pracuje dla Zakonu.
Pamiętasz, gdy chciał ze mną rozmawiać? Powiedział, że... mam ci zaufać,
trzymać się ciebie. Że jakoś nas wyciągnie. Myślisz, że dlaczego Harry tak
dobrze wyglądał? To prawda, Snape nigdy go nie lubił, ale nie krzywdził go.
- Nie
wierzę. – wykrztusiłem. – Czyli to Snape donosił. Kto by pomyślał, że prawa
ręka Czarnego Pana doprawia mu rogi.
Nie wiem
dlaczego, ale ponownie się roześmiałem. To wydawało się absurdalne ale zarazem
zabawne. Skoro to Snape był zdrajcą, to śmierciożercy za daleko nie zajdą, bo
Zakon zawsze będzie o krok do przodu.
- Mogę już
cię opatrzyć? Te rany są paskudne.
Odwróciłem
się do niej tyłem, rozpinając koszulę a następnie ją z siebie zrzucając.
Cierpliwie czekałem aż je obejrzy, a po chwili zasyczałem z bólu, gdy zaczęła
je odkażać. Kolejną dawkę bólu przyniosło polanie wszystkiego dyptamem i innymi
lekami zasklepiającymi rany.
- Granger...
- zacząłem. – Powinnaś użyć te eliksiry na twoje rany.
- Nie. –
odpowiedziała twardo. – Ze mną już o wiele lepiej, a eliksiry mogą się przydać
do poważniejszych przypadków.
- Kłamiesz.
– warknąłem. – Dobrze wiem, że cię boli ta największa rana. Czasami wręcz
zwijasz się z bólu. Użyj tego, albo sam to zrobię. Do niczego nie przydasz się
osłabiona.
Granger
westchnęła przeciągle i odsunęła się ode mnie. Wstałem z krzesła, patrząc na
nią niechętnie. Widziałem, że wciąż była na mnie wściekła za wcześniejsze
słowa. Ja również byłem zdenerwowany. Zachowała się dziecinnie wychodząc za
niepewnym źródłem z bezpiecznej kryjówki.
- Idę na
wartę. – powiedziałem oschle, a ona spojrzała na mnie zaskoczona.
- Jesteś
ranny.
- Nic mi nie
jest.
- Malfoy! –
chwyciła mnie za przedramię, ale się wyszarpnąłem i spojrzałem na nią
zirytowany.
- Poradzę
sobie. Nie czekaj na mnie.
Wyszedłem na
dwór ciesząc się chłodnym, grudniowym powietrzem. Ulice były już zasypane białym
puchem, który wciąż sypał z nieba. Musiałem przyznać, że śnieg dodawał uroku
nawet takiemu miejscu jak to. Po chwili ja również byłem nim oblepiony. Plecy
bolały mnie delikatnie, ale z każdym kolejnym krokiem czułem, że jest lepiej.
Uniknąłem śmierci po raz kolejny.
Przymknąłem
na chwilę powieki, zaciągając się powietrzem, które przyjemnie rozlało się po
moim ciele. Po chwili usłyszałem cichy śpiew. Rozejrzałem się wokoło i
zobaczyłem kilku mugoli śpiewających kolędy. Szli objęci, uśmiechnięci. Chyba pierwszy
raz widziałem jakichkolwiek uśmiechniętych mugoli w tym miejscu.
W mugolskim
kościele rozbrzmiały dzwony, a ze środka wyszło jeszcze kilku ludzi,
składających sobie życzenia. Przystanąłem żeby się przysłuchać.
Wiedziałem,
że jest już grudzień, ale nie miałem pojęcia, że to już ten czas. Święta.
Miłość. Rodzina. W moim życiu nigdy nie był to specjalnie wyjątkowy wieczór,
ale teraz... w małym mieszkanku czekał na mnie ktoś zupełnie nowy. Właśnie, był
ktoś, kto na mnie czeka.
Coś pchnęło
mnie, bym tam wrócił. Jakaś siła wręcz szalenie mnie tam zagnała. Na dziwnie
miękkich nogach wróciłem do mieszkania otrzepując się ze śniegu. Najciężej było
jednak wejść do jej pokoju. Czułem się niekomfortowo, a w środku miałem coś na
kształt poczucia winy.
Zmusiłem się
do wejścia, cicho przekraczając próg. Siedziała na parapecie, zwinięta w
kłębek, wpatrując się rozmarzonym wzrokiem w padający śnieg i pochłaniając
widok spacerujących za oknem ludzi. Blask księżyca delikatnie padał na jej
blade policzki, dodając jej uroku.
- Granger? –
szepnąłem, a ona wzdrygnęła się lecz nie spojrzała na mnie.
- Chyba
dzisiaj Wigilia. – zwróciła się do mnie, wciąż nie odwracając wzroku od
krajobrazu za oknem.
Podszedłem
do okna, stając obok niej i również spoglądając na ludzi spacerujących za rękę.
Szczęśliwa rodzina, która w ten wieczór nie chciała się przejmować niczym
więcej niż tylko sobą wzajemnie.
- Chyba tak.
– potwierdziłem. – Słuchaj, jeżeli chodzi o wcześniej...
- Nie kończ.
To nie jest ważne. – przerwała mi.
Usiadłem
obok i ponownie spojrzałem na mugoli. W pewnym momencie coś wpadło mi do głowy.
Przeniosłem wzrok na nią, uśmiechając się delikatnie i wyjmując z kieszeni
jedną z odebranych różdżek.
- Mam coś
dla ciebie.
Dopiero
wtedy postanowiła na mnie spojrzeć. Jej wzrok szybko przeskoczył na trzymaną
przeze mnie różdżkę z niedowierzaniem. Brązowe oczy wręcz nie mogły się od niej
oderwać.
- Nie jest
twoja, ale pomyślałem...
- Dziękuję.
– wyszeptała i ze łzami w oczach wzięła ją do ręki. Wpatrywała się w nią
kolejną chwilę z zachwytem. Nic dziwnego. Od kilku miesięcy nie miała różdżki w
dłoni. Po chwili oderwała się od niej i przeniosła na mnie. – Ale... Ja nic dla
ciebie nie mam.
- Nie
potrzebuję prezentów. Dałaś mi więcej, niż trzeba.
W jej oczach
ponownie zabłysły łzy. Zacisnęła usta, a po chwili wypuściła z płuc powietrze.
- Wiele
ostatnio myślałam nad tym wszystkim. Odzyskałam siły. Czuję się o wiele lepiej
dzięki tobie. Uratowałeś mi życie. To jest najcudowniejszy prezent jaki mogłam
dostać. – uśmiechnęła się ciepło i odwróciła wzrok. – Naprawdę polubiłam tutaj
mieszkać. Nie jest i może wcale ładnie, wygodnie czy ciepło, nie mogłam również
wychodzić na dwór, byłam wręcz uwięziona, ale mimo wszystko lubię to miejsce.
Jednakże... mam misję. Muszę... uratować Harry'ego.
Spojrzałem
na nią ze strachem malującym się w szarych oczach, a coś w klatce piersiowej
mnie zabolało.
- Nawet nie
wiesz czy żyje.
- Czuję, że
tak. I ty również, prawda? Gdyby było inaczej byśmy o tym wiedzieli. Taka
informacja nie byłaby ukrywana.
W duchu
przyznałem jej rację, ale nie chciałem tego powiedzieć głośno. Nie chciałem, by
tam wracała. Tylko dlatego ukrywaliśmy się tyle czasu, by ona znów rzuciła się
w sam środek śmierci?
- Granger...
- Jeszcze
pomyślę, że się o mnie martwisz. – ponownie się uśmiechnęła i spojrzała mi
prosto w oczy. Na to spojrzenie coś ciepłego ogarnęło mnie całego. – Wiesz,
zastanawiam się... co takiego mogłabym dać ci w prezencie.
- Niczego
nie potrzebuję. – powiedziałem dobitnie.
Gryfonka
przyłożyła mi palec do ust i przysunęła się do mnie. Miałem wrażenie, że
powietrze nagle zrobiło się gęste. Otworzyłem usta, ale zanim wydobyło się z
nich jedno słowo, ona złączyła swoje wargi z moimi. Ich ciepło i słodycz wprawiły
moje ciało w przyjemny trans, a po sekundzie przeszedł przeze mnie rozkoszny
dreszcz. Zaskoczyła mnie, ale ignorując wszystko, przymknąłem powieki dając
ponieść się emocjom.
Przez chwilę
wydawało mi się, że zamierza się odsunąć, ale złapałem ją w pasie i
przyciągnąłem mocniej do siebie, nie pozwalając przerwać tego momentu.
Wyciskałem z siebie wszystkie tęsknoty i pożądania.
Teraz to ona
była zaskoczona. Przez chwilę zesztywniała, ale ponowie wpiła się w moje usta.
Mruknąłem z zadowolenia, sadzając ją sobie na kolanach. Pragnąłem ją mieć tak
blisko, jak się da. Całowałem ją delikatnie, niespiesznie, ale namiętnie,
uważając by jej nie spłoszyć. Pochłaniałem jej smak, zapach. Chciałem, by czas
się zatrzymał, pozwolił chwili trwać wiecznie.
Delikatnie przejechałem
opuszkami palców po jej twarzy, zatrzymując się dopiero na szyi. Zadrżała pod
moim dotykiem, a pod palcami wyczułem pojawiające się ciarki. Nie wykonałem
kolejnego ruchu, a poczułem jej drobne rączki na moich plecach, gładząc je
delikatnie. Następnie przeniosła się na klatkę piersiową, powodując cichy jęk z
moich ust. Jej dotyk wręcz powodował drętwienie mojego ciała, a po chwili
drżenie, gdy całego mnie opanowało pożądanie. Pragnąłem jej całej. Ciepła,
dotyku, warg i ciała.
Drobne palce
dotarły do guzików mojej koszuli, rozpinając je powoli, bez pośpiechu. Czułem,
że ona również drży. W środku niemal już wybuchałem, ale nie chciałem jej do
niczego zmuszać. Nie chciałem jej skrzywdzić. Wiedziałem, że ma za sobą przykre
doświadczenia.
Złapałem delikatnie
za jej nadgarstki i odsunąłem się od niej, wciąż patrząc w oczy.
- Wiesz, że
nie zmuszam cię do niczego, prawda? Jeżeli nie chcesz, to...
Ponownie mi
przerwała, zatykając usta kolejnym namiętnym pocałunkiem. Uznałem to jako
zgodę, więc uniosłem ją na rękach i przeniosłem na łóżko, nie przestając
całować. W tamtej chwili nasze usta błądziły po całym ciele, pieszcząc każdy
swój skrawek. Cieszyło mnie, że mój dotyk zaczął sprawiać, że się rozluźnia.
Chciałem dać jej jak najwięcej ciepła i przyjemności, tyle ile tylko
potrafiłem.
Cały świat
mi się rozmazywał, gdy zdejmowałem z niej z czułością części garderoby i
wiedziałem, że ona to odwzajemnia. Działała na mnie niesamowicie mocno.
Jej nagie
ciało powodowało, że chciałem więcej. Pragnąłem pieścić jej sutki, scałowywać
ból z ran, które gładziłem najdelikatniej jak się dało. Pieściłem brzuch i uda.
Sprawiałem rozkosz jej kobiecości. Starałem się zrobić, by myślała tylko o
mnie, tylko o przyjemności. Chciałem zatrzeć dawne ślady jej oprawcy moim
zapachem.
Gdy
wiedziałem, że jest już gotowa, gdy błagała mnie, bym w końcu był przy niej,
wszedłem w nią. Tej nocy oddała mi się cała. Była częścią mnie, a ja jej. Nie
wiedziałem które ciało należy do mnie. Czuliśmy siebie każdą częścią.
Upajałem się
jej jękami rozkoszy, prośbami o więcej, namiętnymi pocałunkami. Miałem
wrażenie, że trzymam w ramionach kruchą istotkę i chciałem jej bronić.
Była
cudowna, wspaniała. Była moim promyczkiem. Jeżeli to była ta dobra strona
miłości, chciałem w niej już pozostać na zawsze.
Nie wiem ile
czasu minęło. Już dawno straciłem rachubę. Pamiętałem tylko, że zasnęliśmy
wtuleni w siebie, wierząc, że zło padnie u naszych stóp tej nocy. Wierząc, że
jesteśmy niezwyciężeni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz