sobota, 23 września 2017

Rozdział 31

- Już jestem. – jęknąłem i opadłem na krzesło w kuchni, przyglądając się jak Granger kończy przygotowywać obiad. Odwróciła się w moją stronę, posyłając delikatny uśmiech.
- Wiadomo coś nowego? – zapytała na pozór obojętnie, a ja uśmiechnąłem się pod nosem. Dobrze wiedziała, że nie lubię rozmawiać o tym, co dzieje się na moich wartach, ale za każdym razem starała się znaleźć sposób, by coś wyciągnąć.
- Nie. – odpowiedziałem obojętnie i przeciągnąłem się. – Zastanawiam się, kiedy przestaniesz być taka wścibska, Granger.
Obserwowałem z niebywałą satysfakcją jak zaciska palce w niewielkie pięści, a usta w wąską linię. Zmierzyła mnie zirytowanym spojrzeniem, przez co nie udało mi się powstrzymać prychnięcia.
- Nie jesteśmy już w twoim domu, Malfoy! – syknęła. – Tam sobie mogłeś pozwalać na coś takiego, tutaj jesteśmy równi!
- My NIGDY nie będziemy równi. – warknąłem, a ona przewróciła oczami, zakładając ręce na piersi.
- Dobrze wiem, że coś się stało.
- Skąd ta pewność? – uniosłem brew.
- Skąd? – uśmiechnęła się sztucznie i podeszła bliżej. – Znam cię. Wiem jak się zachowujesz, gdy dzieje się coś niepokojącego. Twoje oczy nie potrafią na mnie spojrzeć, nie wspomnę o zachowaniu typowego dupka, któremu jak coś się nie podoba, to jest strasznie opryskliwy.
- Zrobiłaś się strasznie pewna siebie. – syknąłem, unosząc jeden kącik.
- Doszło do mnie, że nie mogę się poddawać bez względu na wszystko. A więc?
- Doszło do konfrontacji. Zabiłem trzech. Jednemu przeciąłem krtań, drugi zginął od zaklęcia, ofiarą został również mugol. To chciałaś usłyszeć?
Granger zamrugała szybko i cofnęła się.
- Czasami mam wątpliwości czy się zmieniłeś, Malfoy. Gdy byliśmy w twoim domu byłeś okrutny i często mnie poniżałeś, ale uważałam, że o tylko maska. Wciąż byłeś śmierciożercą z przebłyskami dobroci. Walczyłeś o własne życie. Teraz... minął kolejny miesiąc. Miałam nadzieję, że... coś się zmieniło.
- Ludzie tacy jak ja się nie zmieniają. – powiedziałem oschle. – Nie oczekuj, że stanę kiedyś w szeregach Zakonu Feniksa, walcząc ze złem. To już nie jest moja walka. Chcę po prostu przeżyć. Życie i śmierć... To śmieszne, nie uważasz? Każdy z nas i tak kiedyś umrze. Potrafiłabyś zabić, Granger? Nie. Ale ja tak. Zostałem wyszkolony do tego, miałem być maszyną do zabijania. Nie wszystko da się zmienić.
- Więc dlaczego uciekłeś ze mną? Musiał być powód, prawda? Miałeś tego dosyć. Skoro tak, to możesz uwolnić się od tego teraz!
- To nie takie proste. – szepnąłem i opuściłem pomieszczenie.
Właśnie to był najbardziej trudny do pokonania moment. Granger, cholernie delikatna, wrażliwa i dobra. Nie potrafiłaby zabić, każdemu dałaby szansę, a po drugiej stronie jestem ja. Do jeszcze niedawna kompletnie wyprany z uczuć, egoistyczny, zimny jak lód śmierciożerca. Nigdy nie lubiłem zabijać, ale robiłem to. Z każdym dniem wyzbywałem się poczucia winy.
A ona... Nie rozumiała tego, czemu się wcale nie dziwię. Była moim przeciwieństwem. Właśnie to mnie do niej przyciągało. Ta cholerna dobroć i wrażliwość. Spojrzenie na świat. Chęć bycia lepszym.
- Zjedz coś. – Gryfonka weszła do mojego pokoju i postawiła miskę na stoliku.
- Nie jestem głodny. – powiedziałem chłodno. Widziałem, że chce coś odpowiedzieć, ale przymknęła powieki i ruszyła przed siebie. Ja natomiast westchnąłem ciężko. – Zaczekaj.
- Coś nie tak?
-Musiałem zabić tych śmierciożerców. Mugol był przypadkiem.
Granger pokręciła głową i odwróciła się w moją stronę.
- Tutaj nie o to chodzi, Draco, tylko o to, z jaką obojętnością mówisz o zabójstwie. Ale wiem, że to przykrywka. Nie bój się okazać słabości.
- Nie mam słabości. – uniosłem głos, a ona westchnęła ze zrezygnowaniem.
- Każdy je ma. To oznaka, że jesteś człowiekiem. Pamiętasz, że kiedyś walczyłeś o to, by wciąż nim być?
Nie mógłbym zapomnieć. Tyle ile wtedy przeszedłem nie mogło pójść w niepamięć. Chociaż... teraz wydawało się już być tylko odległym wspomnieniem.
- Z każdym dniem jest ich coraz więcej. – wyznałem. – Pojawiają się, ale większości nawet nie znam. Nie wiem czy to przypadkowi ludzie, których Czarny Pan naznacza Mrocznym Znakiem, czy prawdziwi zwolennicy.
- Wygląda na to, że niedługo będzie trzeba się stąd przenieść. – powiedziała spokojnie. – Szkoda, przywiązałam się do tego miejsca. Niestety, ale również jedzenie nam się kończy. Odkąd umarł właściciel sklepu mamy tylko tyle, co uda ci się zdobyć.
- Zastanawia mnie jedno, dlaczego wtedy nie poszłaś do Zakonu Feniksa? – spojrzałem na nią uważnie, a ona uśmiechnęła się.
- Przecież już mówiłam to kilka razy. Siedzimy w tym razem.
***
Po raz kolejny stałem na wzgórzu, patrząc z góry na moją dawną rezydencję. Zawsze miałem nadzieję, że zobaczę Theodora, dowiem się czegoś nowego. Nie wspominałem oczywiście Granger o tym, że tutaj jestem. Raz zrobiłem ten błąd, przez co dostałem cholerną litanię na temat tego, że to niebezpieczne. Jednak dzięki temu miałem możliwość dowiedzenia się, że Potter wciąż żyje, z czego się ogromnie ucieszyła.
Przez ten czas, gdy byłem sam z Granger, nabrałem niespodziewanych sił, by walczyć. Czułem większą motywację i chęć, by dowiedzieć się czy Theodor żyje, a może przy odrobinie szczęścia go odbić. Wiem, że w pojedynkę było to nierealnym pomysłem, ale właśni tego pragnąłem. Nie chciałem popełnić tego błędu co przy Zabinim.
Na moje ramiona zaczął opadać biały puch, a ja spojrzałem na to zjawisko z zaskoczeniem. Śnieg. Wiedziałem, że już był grudzień, ale zapomniałem o czymś tak odległym jak śnieg. Całkowicie straciłem rachubę czasu. Jak wiele czasu minęło odkąd w salonie pojawiła się Złota Trójca Hogwartu aż do teraz? Jak wiele się zmieniło?
- Proszę, proszę. Chyba mamy niezapowiedzianego gościa. – usłyszałem za sobą i przekląłem w myślach. Tak bardzo się zamyśliłem, że pozwoliłem sobie na rozproszenie.
- Travers, Rowle ja również się cieszę, że was widzę. – wykrzywiłem usta i wyciągnąłem z kieszeni różdżkę.
- Nie kłopocz się, Draco. Nie jesteśmy sami.
Zza ich pleców wyłonili się jeszcze rodzeństwo Carrow, szczerząc zęby w uśmiechach.
- Stęskniłeś się pewnie za mamusią, co? – zadrwił Rowle. – Wątpię, czy będzie zadowolona z twojego widoku. Przez twoją ucieczkę zarobiła niezłe manto od Czarnego Pana. Musiał ją nauczyć jak wychowuje się dzieci.
- Nie pierdol, Rowle. A ty ciągle jesteś w najniższej klasie śmierciożerców? Skoro Czarny Pan tak ci ufa, to dlaczego nie stoisz przy jego boku?
- Wszystko przez ciebie, gówniarzu! Avada kedavra!
Uniknąłem zaklęcia, ciężko dysząc. Niewiele brakowało. Przygotowałem się na kontratak, posyłając ku nim zaklęcie.
- Nie! Czarny Pan musi mieć go żywego! – ryknął Travers. – Crucio!
Odparowałem zaklęcie i schowałem się za drzewo, widząc, że wszyscy mierzą we mnie. Ich było czterech ja tylko jeden.
- Wychodź, Malfoy. Już jesteś skończony.
Posłałem jeszcze kolejne zaklęcie, które sprawnie odbili i roześmiali się.
- A co ze szlamą? Wciąż ją posuwasz? Nie ma jeszcze szczeniaków Greybacka, co? A może już zdechła?
Na wspomnienie o Granger coś pękło we mnie. Skrzywdzili ją. Szydzili i naśmiewali się. Czasami w snach wciąż miałem tamten widok przed twarzą, nie potrafiłem się go pozbyć. Wiedziałem, że ona również miewa koszmary, czasami boi się zwykłego dotyku. Cierpiała i to właśnie przez ludzi takich, jakich miałem przed sobą.
-Avada kedavra! – ryknąłem, a zaklęcie trafiło w Rowle'a.
Travers spojrzał z zaskoczeniem na swojego towarzysza upadającego na ziemię. Po chwili wykrzywił się w grymasie i rzucił w moją stronę.
Wbiegłem do lasu, wciąż czując ich za sobą. Zaklęcia co rusz śmigały w moją stronę. Na całe szczęście drzewa mnie skutecznie osłaniały z każdej strony. Miałem wrażenie, że z naprzeciwka również ktoś nadbiega, więc okrążyłem ich i wybiegłem z powrotem na wzgórze.
Expelliarmus!
Próbowałem końcem palców pochwycić różdżkę, ale było za późno. Wyśliznęła się. Na wzgórzu byliśmy tylko ja i Travers. On z dwoma różdżkami, ja bezbronny.
Crucio!
Niewiele myśląc przeturlałem się do ciała Rowle'a i wyrwałem różdżkę, atakując przeciwnika. Koło ucha śmignęło mi zaklęcie torturujące, ale moje rozbrajające trafiło idealnie, przez co teraz byłem w posiadaniu trzech różdżek. Śmierciożerca jednak uśmiechnął się dziko.
- Załatwić go!
Poczułem jak prosto w moje plecy trafia potężne zaklęcie. Upadłem na kolana, świat mi się rozmazał, a na plecach czułem tylko nieprzyjemny ból. Widziałem jak się zbliżali do mnie z szerokimi, zwycięskimi uśmiechami.
Tam, gdzie będę bezpieczny...
Nie wiem jakim cudem uciekłem im sprzed nosa, nie wiem dlaczego dopiero teraz. Dźwignąłem się ciężko na nogi i wszedłem do środka, podpierając się ścian. Ledwo trzymałem się na nogach, obraz cały czas wirował i rozmazywał się.
- Draco! Jesteś już! – usłyszałem przyjemny głos i spojrzałem przed siebie. Uśmiechnięta Granger wybiegła z kuchni, trzymając coś w ręku. – Mam coś dla ciebie! Draco?!
Jej uśmiech zamienił się w przerażenie. Zatkała usta ręką, a po chwili podbiegła do mnie i złapała z boku, pomagając przenieść się do kuchni.
- Na Godryka, co ci się stało?!
- Byłem... przed moim domem. – wychrypiałem.
- Zwariowałeś?! Mówiłam ci, że to niebezpieczne!
Gdybym był w innej sytuacji, przewróciłbym oczami. Teraz jednak nie byłem w stanie. Wszystko mnie bolało. Miałem dosyć. Nie wiedziałem jak długo pozostanę przytomny.
- Dopadli mnie... Było.. ich więcej. – mówiłem przez zaciśnięte zęby. – Jak ich dopadnę...
- Pokaż to. Zobaczę czy zostało trochę dyptamu! Chociaż... - zawahała się i spojrzała na reklamówkę z której dochodziło jakieś światełko.
- Co to jest? – zapytałem zaintrygowany, a Granger przygryzła nerwowo wargę.
- Z- znalazłam to.
- Gdzie? – spojrzałem na nią twardo, podnosząc głos.
- Gdy cię nie było... - zaczęła niepewnie. – Na moim oknie usiadł ptak. Był... niezwykły. Był to patronus. Nie wiem jak, ale nagle zmienił postać. Myślałam, że to niemożliwe. Wylądował na ziemi i przemienił się w łanię. Wyglądało na to, że chce mi coś pokazać więc poszłam za nim i...
- Wyszłaś na dwór?! – syknąłem. – Granger, czy ty jesteś pojebana?! Roi się tam od śmierciożerców, którzy chcą cię dopaść, a ty nie masz nawet różdżki!
- Ja... czułam, że nic mi się nie stanie. – powiedziała cicho.
- Jesteś naiwna, Granger! A jeżeli ktoś chciałby zwabić cię tylko w pułapkę?! – wrzasnąłem, a po chwili jęknąłem z bólu. Adrenalina jednak wciąż trzymała mnie przy świadomości.
- Śmierciożerca nie potrafi wyczarować patronusa. – wyszeptała, a ja przymknąłem powieki.
- Jesteś idiotką, Granger.
Czułem, że się spięła i wciągnęła gwałtownie powietrze. Wręcz zadrżała z wściekłości.
- Może i jestem, ale mam lekarstwa. – warknęła.
- Skąd? – zapytałem zaskoczony.
- Tak się składa, że ta siatka zawiera w sobie wszystkie eliksiry, które robiłam osobiście w gabinecie Theodora.
Nie wiedziałem jak zareagować na tą wiadomość. Udało mi się na nią unieść niedowierzający wzrok, przepełniony masą niepewności.
- Skąd wiesz czy to one? Nie pamiętasz jakich składników używałaś?
- Doskonale pamiętam. Może nie były najlepsze, ale nie zabiją nas. Theodor to potwierdził przy robieniu. Mam tutaj również pokłady dyptamu. W większej ilości uda mi się opatrzyć twoje plecy.
- Uważasz... - zawahałem się. – Że to Theo mógł je przysłać? Kto inny mógłby chcieć nam je przekazać?
- Tak, Theo to również prawdopodobna wersja, ale mam trochę inne podejrzenia.
- Inne? Kogo?
- Snape. – wyznała cicho.
Roześmiałem się niemal histerycznie na jej podejrzenie. Moje rany zabolały jeszcze bardziej o sobie dając znać, ale nie dbałem o to. Czy Granger uważała, że Snape mógł przysłać dla niej jakąś pomoc?
- Naprawdę to powiedziałaś? Granger, SNAPE?! Wiesz kim on jest?!
- Podwójnym agentem. – wyszeptała, a ja natychmiast ucichłem. – Snape pracuje dla Zakonu. Pamiętasz, gdy chciał ze mną rozmawiać? Powiedział, że... mam ci zaufać, trzymać się ciebie. Że jakoś nas wyciągnie. Myślisz, że dlaczego Harry tak dobrze wyglądał? To prawda, Snape nigdy go nie lubił, ale nie krzywdził go.
- Nie wierzę. – wykrztusiłem. – Czyli to Snape donosił. Kto by pomyślał, że prawa ręka Czarnego Pana doprawia mu rogi.
Nie wiem dlaczego, ale ponownie się roześmiałem. To wydawało się absurdalne ale zarazem zabawne. Skoro to Snape był zdrajcą, to śmierciożercy za daleko nie zajdą, bo Zakon zawsze będzie o krok do przodu.
- Mogę już cię opatrzyć? Te rany są paskudne.
Odwróciłem się do niej tyłem, rozpinając koszulę a następnie ją z siebie zrzucając. Cierpliwie czekałem aż je obejrzy, a po chwili zasyczałem z bólu, gdy zaczęła je odkażać. Kolejną dawkę bólu przyniosło polanie wszystkiego dyptamem i innymi lekami zasklepiającymi rany.
- Granger... - zacząłem. – Powinnaś użyć te eliksiry na twoje rany.
- Nie. – odpowiedziała twardo. – Ze mną już o wiele lepiej, a eliksiry mogą się przydać do poważniejszych przypadków.
- Kłamiesz. – warknąłem. – Dobrze wiem, że cię boli ta największa rana. Czasami wręcz zwijasz się z bólu. Użyj tego, albo sam to zrobię. Do niczego nie przydasz się osłabiona.
Granger westchnęła przeciągle i odsunęła się ode mnie. Wstałem z krzesła, patrząc na nią niechętnie. Widziałem, że wciąż była na mnie wściekła za wcześniejsze słowa. Ja również byłem zdenerwowany. Zachowała się dziecinnie wychodząc za niepewnym źródłem z bezpiecznej kryjówki.
- Idę na wartę. – powiedziałem oschle, a ona spojrzała na mnie zaskoczona.
- Jesteś ranny.
- Nic mi nie jest.
- Malfoy! – chwyciła mnie za przedramię, ale się wyszarpnąłem i spojrzałem na nią zirytowany.
- Poradzę sobie. Nie czekaj na mnie.
Wyszedłem na dwór ciesząc się chłodnym, grudniowym powietrzem. Ulice były już zasypane białym puchem, który wciąż sypał z nieba. Musiałem przyznać, że śnieg dodawał uroku nawet takiemu miejscu jak to. Po chwili ja również byłem nim oblepiony. Plecy bolały mnie delikatnie, ale z każdym kolejnym krokiem czułem, że jest lepiej. Uniknąłem śmierci po raz kolejny.
Przymknąłem na chwilę powieki, zaciągając się powietrzem, które przyjemnie rozlało się po moim ciele. Po chwili usłyszałem cichy śpiew. Rozejrzałem się wokoło i zobaczyłem kilku mugoli śpiewających kolędy. Szli objęci, uśmiechnięci. Chyba pierwszy raz widziałem jakichkolwiek uśmiechniętych mugoli w tym miejscu.
W mugolskim kościele rozbrzmiały dzwony, a ze środka wyszło jeszcze kilku ludzi, składających sobie życzenia. Przystanąłem żeby się przysłuchać.
Wiedziałem, że jest już grudzień, ale nie miałem pojęcia, że to już ten czas. Święta. Miłość. Rodzina. W moim życiu nigdy nie był to specjalnie wyjątkowy wieczór, ale teraz... w małym mieszkanku czekał na mnie ktoś zupełnie nowy. Właśnie, był ktoś, kto na mnie czeka.
Coś pchnęło mnie, bym tam wrócił. Jakaś siła wręcz szalenie mnie tam zagnała. Na dziwnie miękkich nogach wróciłem do mieszkania otrzepując się ze śniegu. Najciężej było jednak wejść do jej pokoju. Czułem się niekomfortowo, a w środku miałem coś na kształt poczucia winy.
Zmusiłem się do wejścia, cicho przekraczając próg. Siedziała na parapecie, zwinięta w kłębek, wpatrując się rozmarzonym wzrokiem w padający śnieg i pochłaniając widok spacerujących za oknem ludzi. Blask księżyca delikatnie padał na jej blade policzki, dodając jej uroku.
- Granger? – szepnąłem, a ona wzdrygnęła się lecz nie spojrzała na mnie.
- Chyba dzisiaj Wigilia. – zwróciła się do mnie, wciąż nie odwracając wzroku od krajobrazu za oknem.
Podszedłem do okna, stając obok niej i również spoglądając na ludzi spacerujących za rękę. Szczęśliwa rodzina, która w ten wieczór nie chciała się przejmować niczym więcej niż tylko sobą wzajemnie.
- Chyba tak. – potwierdziłem. – Słuchaj, jeżeli chodzi o wcześniej...
- Nie kończ. To nie jest ważne. – przerwała mi.
Usiadłem obok i ponownie spojrzałem na mugoli. W pewnym momencie coś wpadło mi do głowy. Przeniosłem wzrok na nią, uśmiechając się delikatnie i wyjmując z kieszeni jedną z odebranych różdżek.
- Mam coś dla ciebie.
Dopiero wtedy postanowiła na mnie spojrzeć. Jej wzrok szybko przeskoczył na trzymaną przeze mnie różdżkę z niedowierzaniem. Brązowe oczy wręcz nie mogły się od niej oderwać.
- Nie jest twoja, ale pomyślałem...
- Dziękuję. – wyszeptała i ze łzami w oczach wzięła ją do ręki. Wpatrywała się w nią kolejną chwilę z zachwytem. Nic dziwnego. Od kilku miesięcy nie miała różdżki w dłoni. Po chwili oderwała się od niej i przeniosła na mnie. – Ale... Ja nic dla ciebie nie mam.
- Nie potrzebuję prezentów. Dałaś mi więcej, niż trzeba.
W jej oczach ponownie zabłysły łzy. Zacisnęła usta, a po chwili wypuściła z płuc powietrze.
- Wiele ostatnio myślałam nad tym wszystkim. Odzyskałam siły. Czuję się o wiele lepiej dzięki tobie. Uratowałeś mi życie. To jest najcudowniejszy prezent jaki mogłam dostać. – uśmiechnęła się ciepło i odwróciła wzrok. – Naprawdę polubiłam tutaj mieszkać. Nie jest i może wcale ładnie, wygodnie czy ciepło, nie mogłam również wychodzić na dwór, byłam wręcz uwięziona, ale mimo wszystko lubię to miejsce. Jednakże... mam misję. Muszę... uratować Harry'ego.
Spojrzałem na nią ze strachem malującym się w szarych oczach, a coś w klatce piersiowej mnie zabolało.
- Nawet nie wiesz czy żyje.
- Czuję, że tak. I ty również, prawda? Gdyby było inaczej byśmy o tym wiedzieli. Taka informacja nie byłaby ukrywana.
W duchu przyznałem jej rację, ale nie chciałem tego powiedzieć głośno. Nie chciałem, by tam wracała. Tylko dlatego ukrywaliśmy się tyle czasu, by ona znów rzuciła się w sam środek śmierci?
- Granger...
- Jeszcze pomyślę, że się o mnie martwisz. – ponownie się uśmiechnęła i spojrzała mi prosto w oczy. Na to spojrzenie coś ciepłego ogarnęło mnie całego. – Wiesz, zastanawiam się... co takiego mogłabym dać ci w prezencie.
- Niczego nie potrzebuję. – powiedziałem dobitnie.
Gryfonka przyłożyła mi palec do ust i przysunęła się do mnie. Miałem wrażenie, że powietrze nagle zrobiło się gęste. Otworzyłem usta, ale zanim wydobyło się z nich jedno słowo, ona złączyła swoje wargi z moimi. Ich ciepło i słodycz wprawiły moje ciało w przyjemny trans, a po sekundzie przeszedł przeze mnie rozkoszny dreszcz. Zaskoczyła mnie, ale ignorując wszystko, przymknąłem powieki dając ponieść się emocjom.
Przez chwilę wydawało mi się, że zamierza się odsunąć, ale złapałem ją w pasie i przyciągnąłem mocniej do siebie, nie pozwalając przerwać tego momentu. Wyciskałem z siebie wszystkie tęsknoty i pożądania.
Teraz to ona była zaskoczona. Przez chwilę zesztywniała, ale ponowie wpiła się w moje usta. Mruknąłem z zadowolenia, sadzając ją sobie na kolanach. Pragnąłem ją mieć tak blisko, jak się da. Całowałem ją delikatnie, niespiesznie, ale namiętnie, uważając by jej nie spłoszyć. Pochłaniałem jej smak, zapach. Chciałem, by czas się zatrzymał, pozwolił chwili trwać wiecznie.
Delikatnie przejechałem opuszkami palców po jej twarzy, zatrzymując się dopiero na szyi. Zadrżała pod moim dotykiem, a pod palcami wyczułem pojawiające się ciarki. Nie wykonałem kolejnego ruchu, a poczułem jej drobne rączki na moich plecach, gładząc je delikatnie. Następnie przeniosła się na klatkę piersiową, powodując cichy jęk z moich ust. Jej dotyk wręcz powodował drętwienie mojego ciała, a po chwili drżenie, gdy całego mnie opanowało pożądanie. Pragnąłem jej całej. Ciepła, dotyku, warg i ciała.
Drobne palce dotarły do guzików mojej koszuli, rozpinając je powoli, bez pośpiechu. Czułem, że ona również drży. W środku niemal już wybuchałem, ale nie chciałem jej do niczego zmuszać. Nie chciałem jej skrzywdzić. Wiedziałem, że ma za sobą przykre doświadczenia.
Złapałem delikatnie za jej nadgarstki i odsunąłem się od niej, wciąż patrząc w oczy.
- Wiesz, że nie zmuszam cię do niczego, prawda? Jeżeli nie chcesz, to...
Ponownie mi przerwała, zatykając usta kolejnym namiętnym pocałunkiem. Uznałem to jako zgodę, więc uniosłem ją na rękach i przeniosłem na łóżko, nie przestając całować. W tamtej chwili nasze usta błądziły po całym ciele, pieszcząc każdy swój skrawek. Cieszyło mnie, że mój dotyk zaczął sprawiać, że się rozluźnia. Chciałem dać jej jak najwięcej ciepła i przyjemności, tyle ile tylko potrafiłem.
Cały świat mi się rozmazywał, gdy zdejmowałem z niej z czułością części garderoby i wiedziałem, że ona to odwzajemnia. Działała na mnie niesamowicie mocno.
Jej nagie ciało powodowało, że chciałem więcej. Pragnąłem pieścić jej sutki, scałowywać ból z ran, które gładziłem najdelikatniej jak się dało. Pieściłem brzuch i uda. Sprawiałem rozkosz jej kobiecości. Starałem się zrobić, by myślała tylko o mnie, tylko o przyjemności. Chciałem zatrzeć dawne ślady jej oprawcy moim zapachem.
Gdy wiedziałem, że jest już gotowa, gdy błagała mnie, bym w końcu był przy niej, wszedłem w nią. Tej nocy oddała mi się cała. Była częścią mnie, a ja jej. Nie wiedziałem które ciało należy do mnie. Czuliśmy siebie każdą częścią.
Upajałem się jej jękami rozkoszy, prośbami o więcej, namiętnymi pocałunkami. Miałem wrażenie, że trzymam w ramionach kruchą istotkę i chciałem jej bronić.
Była cudowna, wspaniała. Była moim promyczkiem. Jeżeli to była ta dobra strona miłości, chciałem w niej już pozostać na zawsze.
Nie wiem ile czasu minęło. Już dawno straciłem rachubę. Pamiętałem tylko, że zasnęliśmy wtuleni w siebie, wierząc, że zło padnie u naszych stóp tej nocy. Wierząc, że jesteśmy niezwyciężeni.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz